Areopag 2001  Dobro Wspólne

Dobro wspólne to publiczna aktywność

Paweł Śpiewak

O dobru wspólnym nawet nie wspomina się we współczesnej myśli i filozofii politycznej. Nikt, poza zwolennikami społecznej nauki Kościoła, nie będzie na ten temat pisał (choć i pośród uczonych katolickich trudno znaleźć takiego, który by próbował systematycznie i dogłębnie wyjaśnić, co dzisiaj dobro wspólne znaczy lub znaczyć może). Jeżeli znajdzie swoje miejsce to jedynie w dziełach poświęconych historii idei. Zanik tej kategorii jest tym bardziej niezwykły, iż stoi ona u podstaw filozofii polityki, której ojcem założycielem był Arystoteles. Trwała przez tysiąclecia. Wydawała się nieodzowna we wszelkiej refleksji o państwie, wspólnocie politycznej, pojawiała w związku z rozważaniami o tolerancji, wychowaniu, wolności. Dzisiaj zanikła całkowicie. Nietrudno wskazać na przyczyny takiego stanu rzeczy.

Pojęcie dobra wspólnego związane było zawsze z pewną normatywną wizją powołania natury ludzkiej i wspólnoty politycznej. Dobro zawsze określane było nie tyle przez aktualne i przeto zmienne nasze odczucia dotyczące szczęścia lub choćby przyjemności, ale wymagało wskazania na najlepsze z możliwych oraz najbardziej optymalne w danej sytuacji rozwiązania ustrojowe, które zapewniałyby realizację ludzkiej doskonałości. Najlepsze z możliwych to rozwiązanie zapewne utopijne i niemożliwe do zrealizowania. Jednak myśl polityczna je poszukiwała po to, by znaleźć coś, co nazwać można idealną miarą. Najbardziej optymalne rozwiązanie to ustrój polityczny, który możliwy jest do osiągnięcia w danych warunkach gospodarczych, społecznych, międzypaństwowych, a który zakorzenia się w wizji dobra bezwzględnego.

Dobro wspólne to dobro całości, dobro, w którym odnajdują się wszyscy obywatele. Rząd czy władza nie może służyć partykularnym celom jednej, nawet największej grupy, ale wspólnocie trwającej w czasie, wyrastającej z przeszłości i zdążającej ku nie nazwanej przyszłości. Ma wiązać kolejne pokolenia niewidocznym łańcuchem zobowiązań trwalszym niż wszelkie doraźne interesy i potrzeby. Pojęcia dobra wspólnego nie zrozumiemy, nie biorąc pod uwagę zarówno jego charakteru filozoficznego (ma swój wymiar uniwersalny o tyle, o ile powołanie ludzi niezależne jest od kultury i historii), jak i historycznego. Każda ze wspólnot politycznych realizuje je w swoisty sposób, rozumie je w swoich kategoriach. Dobra wspólnego nie sposób ujmować czysto abstrakcyjnie poza historią i poza żywym doświadczeniem ludzkim. Arystoteles łączył w swej teorii oba punkty widzenia. Tak samo święty Tomasz czy wielki XVIII-wieczny filozof Monteskiusz. Zbyt abstrakcyjnie rozumiane dobro wspólne albo niewiele by znaczyło i sprowadzało do ogólnych wskazań lub też mogłoby nabrać ideologicznego charakteru. Z kolei nadmierne skupienie się na niepowtarzalnych, historycznych doświadczeniach każdej ze wspólnot zamykałoby nas na to, co wspólne dla ludzkiego powołania i niszczyłoby powszechny i ponadczasowy wymiar moralności. Współczesna myśl polityczna pozbywa się tej kategorii co najmniej z pięciu powodów. Po pierwsze, zwykło się teraz uważać, że nie sposób mówić o powołaniu ludzkim, jak i jednoznacznym obrazie ludzkiego szczęścia. Rozsądniej jest uznać, że każda kultura, każdy okres historyczny wytwarza swoje przekonania dotyczące ludzkiego spełnienia. Wobec tej nieuchronnej wielości i zmienności w świecie ideałów nie sposób wskazać na jeden, właściwy wzorzec, do którego należałoby odnosić siebie i los swojej wspólnoty. Jeśli nie sposób wskazać na dobro lub dobra, do których powinny zmierzać wszystkie wspólnoty lub co najmniej brać je pod uwagę, to pozostaje określenie własnej koncepcji szczęścia i refleksja nad tym, jak można tę wielobarwność celów i pragnień ludzkich ze sobą pogodzić przy zachowaniu wolności w jednej wspólnocie politycznej. Pytanie o cel i powołanie ustępuje w tej sytuacji wobec pytania o pokój wewnętrzny i reguły współistnienia. Obecnie najczęściej wskazuje się na prawa człowieka i obywatela nie tyle jako te, które owo powołanie odkrywają, ale jako na reguły określające porządek prawny i instytucjonalny, jaki powinien w państwie istnieć. Po drugie, wiele ideologii i religii powołuje się na istnienie czegoś w rodzaju „dobra wspólnego". Do jakiejś wizji idealnego dobra odwoływali się marksiści, korporacjoniści w stylu portugalskiego dyktatora Salazara (nawiązywał on wprost do nauki społecznej Kościoła lat trzydziestych) czy ugrupowania faszystowskie. Świadomi nadużyć kategorii takich, jak dobro wspólne - w ich imię popełniano przecież straszne zbrodnie - wolimy się ich pozbyć, niźli pozwolić na ich dalsze trwanie. W ten sposób pojęcia nieostre, nieprecyzyjne usuwamy z naszych słowników i wolimy może skromniej pomyślane kategorie, ale za to jasne i dla ludzi różnych opcji politycznych zrozumiałe. Nie wiemy, co znaczy dobro, co znaczy wspólne - powiadają krytycy takiego języka - natomiast łatwiej nam powiedzieć, co to jest bezrobocie, czym są reguły prawa itd. Kto wreszcie, pytają krytycy, może uważać, że dobro wspólne wyraża i może w sposób autorytatywny o nim się wypowiadać? Pytanie tak postawione ma oczywiście charakter retoryczny i odpowiedzi pozytywnej nigdy nie znajdziemy. Po trzecie, koncepcja dobra wspólnego nie daje się łatwo pogodzić z teoriami demokracji. Arystoteles, tak jak i święty Tomasz, był zdecydowanie wrogo usposobiony wobec ludowładztwa. Gdyby uznać, że dobro wspólne rzeczywiście istnieje, to ponad wolą ludu wyrażoną w wyborach, a nawet ponad konstytucją stałby inny, wyższy rodzaj zobowiązania. W tej sytuacji nie tyle wola ludu wyrażona w wyborach byłaby najważniejsza, ale owo dobro, o którym nie wiadomo, kto i jak miałby się wypowiedzieć. Jeżeli nawet będziemy ubolewać nad wynikami wyborów, decyzjami polityków, uważać je za złe czy nawet skandaliczne, to i tak, jeśli chcemy pozostać wierni zasadom demokracji, musimy uznać werdykt ludu i czekać do następnych wyborów. Po czwarte, kategoria dobra wspólnego przedstawia się nadto statycznie wobec szybko zmieniającego się świata. Wszak zmieniają się nie tylko mody, trendy umysłowe, ale technologie, stosownie do tego społeczne podziały, rozkład interesów grupowych. Wobec narastającej złożoności materii życia publicznego i rosnącej dynamiki wydaje się, że to pojęcie nie może ująć zmiany. Ma zbyt konserwatywny, by nie powiedzieć archaiczny charakter. Powiada się, że powstało w innych czasach i pasuje zapewne do tamtego rodzaju społecznego porządku. Po piąte, kategoria dobra wspólnego nie daje się pogodzić z indywidualizmem i liberalnie rozumianą zasadą wolności. Kultura współczesna ceni sobie autentyczność, spontaniczność. Podkreśla wagę niepowtarzalności każdej osoby ludzkiej. Zasada samostanowienia i wolności ekspresji nie jest kwestionowana. Otwarta może pozostać dyskusja, jak bogatsi powinni troszczyć się o biedniejszych, jak wyrównywać szanse edukacyjne, kulturowe różnych grup społecznych. Możemy rozważać cele polityki zagranicznej i zastanawiać się nad obowiązkiem patriotyzmu, ale tak czy inaczej zasada wolnościowa jest wartością pierwszą. W tej sytuacji dla kategorii dobra wspólnego nie ma miejsca i trzeba o niej zapomnieć. Te racje nie się niebłahe. Rzeczywiście wizja dobra wspólnego wydaje się nie do pogodzenia ze współczesną myślą polityczną. Jej odbudowa jest prawie niemożliwa. Zachowuje swój autorytet i powagę w nauce katolickiej, ale większość katolików zapewne miałoby poważny kłopot z jej zdefiniowaniem. Poza tym nie wszyscy skłonni są uznawać autorytet tej nauki i tym samym katolicy mogą swoją wizję dobra wspólnego propagować, zaświadczać, natomiast nie mogą jej narzucać. Oznaczałoby to, że łamią reguły tolerancji i pluralizmu światopoglądowego. Pozbywając się jednak pojęcia dobra wspólnego, coś niezwykle istotnego tracimy. Współczesna filozof Chantal Mouffe związana zresztą z nową lewicą pisała: „Wiele problemów, przed którymi stoi demokracja liberalna, wynika z faktu, że polityka została sprowadzona do instrumentalnej aktywności, do egoistycznej gonitwy za prywatnymi czy grupowymi interesami. Ograniczenie demokracji do zwykłego zestawu neutralnych procedur, przekształcenie obywateli w politycznych konsumentów i nacisk na rzekomą «neutralność» państwa pozbawiły politykę wszelkiej treści. Sprowadziły ją do ekonomii i ogołociły ze wszelkich etycznych składników". Ta definicja polityki zachodnioeuropejskiej i amerykańskiej pasuje jak ulał do polityki polskiej. I w każdym z tych wypadków obraz polityki i polityków jest tak samo krytyczny. Maleje wszędzie zaufanie do instytucji politycznych. Procedury demokratyczne są przestrzegane, ale nie znaczy to, że ktokolwiek zachowuje naiwną wiarę w to, że parlament jest odzwierciedleniem interesów obywateli lub, że parlamentarzyści mają tak bardzo na uwadze dobro wspólne. Kryzys polityki jest powszechny i nie wydaje się, by tendencję tę można było zatrzymać. Jest to aktywność uważana, delikatnie mówiąc, za wysoce podejrzaną i niezbyt czystą. Przywykliśmy do tego, by nie wierzyć ministrom, premierom, prezydentom, mimo że powierzone ich pieczy zostało dobro podstawowe, państwo, wspólnota narodowa, interesy każdego z nas. Im więcej od polityków zależy, im więcej zadań powierzamy państwu, im więcej cedujemy na nich odpowiedzialności, tym bardziej im nie ufamy i przyjmujemy podejrzliwy wobec nich stosunek. Oczekujemy od nich etycznego zachowania i skuteczności, wymagamy rozwagi i moralnego kośćca, a mamy ich często za osoby kierujące się ograniczonymi, partykularnymi interesami. Przepaść między „my" i „oni", obywatelami i polityczną nomenklaturą jest bardzo mocno odczuwana. Jest to paradoks, którego być może jesteśmy świadomi, ale nie potrafimy sobie z nim poradzić.

Jeżeli założymy, że dobro wspólne, choć zmienia swoją treść i sens, jest własnością ogółu społeczeństwa, że nikt nie jest obdarzony jakąś wyjątkową zdolnością i umiejętnością jego rozumienia i odczytywania, że żywe doświadczenie dobra wspólnego wymaga więc odczytywania i rozumienia przez wszystkich obywateli, to zasadniczym problemem nie jest tyle wskazanie, czym ono jest, jaka jest jego ponadczasowa substancjalna treść (tu możemy i musimy się różnić), ile ożywienie i pobudzenie politycznej samowiedzy pośród obywateli. Ta samowiedza nie jest nikomu dana z urodzenia. Kształtuje ją wychowanie, kultura zbiorowości, a przede wszystkim zależy od naszej wiedzy i aktywności w życiu publicznym. Jest kwestią naszego uobywatelnienia. O polityce i sprawach wspólnych zapewne więcej będzie miał do powiedzenia ktoś, kto działa w jakimś stowarzyszeniu na rzecz wspólnoty niż wrogo nastawiony do wszystkiego odludek. Obywatelami w sensie prawnym jesteśmy z urodzenia, w sensie kompetencji stajemy się zależnie od tego, w jakim stopniu bierzemy udział w sprawach żywotnych dla innych ludzi. Cnotą pierwszą i najważniejszą w polityce jest roztropność. To ją Arystoteles uważał za oko duszy. I właśnie obudzenie i rozwój owej cnoty jest sprawą podstawową. Dobro wspólne będzie istnieć w świadomości obywateli, stanie się dla nich czymś żywym i ważnym, nie wtedy, gdy będzie się o nim pouczać, ale wtedy, gdy wyjdziemy z izolacji, oderwiemy się od kultu pieniądza, od drobnych i codziennych trosk związanych z osobistymi sprawami i zbliżmy się do siebie, będziemy wspólne myśleć, roztrząsać i działać. A więc wtedy, gdy zaczniemy praktykować wolność polityczną. Najdobitniej pisał o tym Alexis de Tocqueville, wielki badacz współczesnych demokracji : „Tylko wolność... co dzień ich zagrzewa i gromadzi przez konieczność porozumiewania się, przekonywania i zjednywania nawzajem w prowadzeniu spraw wspólnych. Tylko wolność zdolna jest sprawić, by w każdej chwili mogli nad sobą i przy sobie dostrzegać i odczuwać ojczyznę; tylko ona co pewien czas w miejsce umiłowania dobrobytu podsuwa namiętności energiczniejsze i wyższe, daje ambicji cel większy niż zdobywanie bogactw i stwarza światło pozwalające widzieć i oceniać ludzkie wady i cnoty" (Dawny ustrój i rewolucja).

W systemach demokratycznych nie ma miejsca na grupy uprzywilejowane. Nie ma też naturalnych czy historycznych autorytetów. Dlatego o tym, czy jest, czym być może dobro wspólne wiedzieć będziemy nie od najlepszych nauczycieli, ale jego sens stanie się bardziej widoczny w toku debat publicznych, we wspólnym działaniu. Problem dobra wspólnego z jego etycznym i politycznym przesłaniem nie da się oddać i pozostawić filozofom. Należy przede wszystkim do obywateli i to oni sami muszą się z nim uporać. Pytaniem zasadniczym jest więc nie to, czym ono jest, ale jakie należy stworzyć warunki, byśmy zaczęli korzystać z praw obywatelskich i na serio potraktowali wolność polityczną. Polityka jest zbyt ważną sprawą, by pozostawiać ją tylko politykom i ekspertom. Trzeba ją przybliżyć do ludzi i tym samym odczarować, uprawiać ją na ludzką, naszą miarę. Nie załamujmy rąk, że „oni" coś zrobili, że kradną, że łamią prawo. Raczej postulowałbym postawę odmienną: publiczną aktywność, nawet skromną, bo dzięki niej widzimy więcej, a pojęcie dobra wspólnego nabiera realności i ostrości.


Paweł Śpiewak