Areopag 2001  Dobro Wspólne

Gdyby stoczniowcy poszli do domu...

Paweł Huelle

Na ogół historycy ganią nas za tego typu rozumowania. Gdybanie - powiadają - niczego do naszej wiedzy nie wnosi, poza ogólnym mniemaniem, że zawsze mogło być inaczej. Ponadto czyni z historii - jako nauki - grząski teren spekulacji, podczas gdy świadoma refleksja humanistyczna winna dążyć do jasności i precyzji.

Jest w tym zastrzeżeniu sporo racji, zważywszy na fakt, że w końcu zadaniem historyka jest ustalenie prawdy. Kiedy piszę powieść o wydarzeniach Sierpnia '80., mogę oczywiście zastosować subiektywny punkt widzenia, nawet bardzo skrajny, w którym dopuszczę się przeinaczenia faktów, ponieważ fikcja literacka rządzi się innymi niż nauka prawami. Zadaniem powieści nie jest bowiem ustalenie prawdy, w przeciwieństwie do najskromniejszego bodaj, przyczynkarskiego opracowania historyka.

A jednak bardzo lubimy zaglądać w przestrzeń alternatywną, to jest właśnie taką, w której wydarzenia toczą się inaczej, niż potoczyły się w rzeczywistości. Pamiętam, jak wielkie wzbudziła swego czasu zainteresowanie powieść Philipha K. Dicka „Człowiek z wysokiego” zamku, oparta na całkiem prawdopodobnym zresztą założeniu, że II wojnę światową wygrywają Niemcy i Japonia, wynikiem czego Stany Zjednoczone podzielone na strefy wpływów, stają się wasalnym i buforowym terytorium, gdzie nieustanna gra wpływów pomiędzy zwycięzcami dostarcza intrygi powieściowej. Takie spojrzenie, jakkolwiek fikcyjne, służy refleksji historiozoficznej. Czy wielkie wydarzenia i procesy dziejowe mają jakąś - możliwą do uchwycenia - zasadę? Na ile jest czytelna? A rola przypadku w decydujących momentach? Wracając na nasze podwórko - gdyby na przykład Lech Wałęsa nie przeskoczył przez płot w odpowiedniej chwili, czy dzieje Polski i Europy Środkowej potoczyłyby się tak, jak się potoczyły ?

W przedstawionym pytaniu - hipotezie o stoczniowcach, którzy rozeszli się do domów, ukrywa się taka właśnie intencja. Gdyby zadowolili się spełnieniem ich postulatów ekonomicznych, zapewne strajk w Stoczni Gdańskiej, a za nim inne - zostałyby ugaszone. Monopol władzy komunistycznej na kierowanie każdą organizacją - od koła wędkarzy po związek zawodowy - jeszcze przez jakiś czas trwałby niewzruszenie. W doraźnej perspektywie 1980 roku wydarzenia sierpniowe miałyby jedynie charkter testu na przyszłość: władza przyciśnięta do muru obieca podwyżki. Trzeba jednak powiedzieć jasno, że sytuacja polityczna, a zwłaszcza gospodarcza tamtej dekady, naznaczona była głębokim kryzysem. Doraźnemu łataniu dziur towarzyszył rozkład struktur władzy. I to nie tylko w Polsce. Realny socjalizm bankrutował we wszystkich krajach obozu, ponieważ wyczerpał swoje możliwości. Także w dziedzinie ideologii i propagandy, które nawet w takich matecznikach jak ZSRR czy NRD, traktowane były przez coraz większą część ludności na zasadzie mowy-trawy, rytualnego zaklęcia mającego na celu już tylko podtrzymanie murszejącego gmachu. Zważywszy rozmiary tego kryzysu, nie ulega wątpliwości, że w Polsce, a być może także w innych krajach demokracji ludowej, lata osiemdziesiąte byłyby tak czy inaczej dekadą końca realnego socjalizmu. Powtarzające się wstrząsy tektoniczne o trudnej do przewidzenia dynamice, w rezultacie doprowadziłyby do zmian. Chyba bardziej rewolucyjnych - jak stało się to w Rumunii, niż aksamitnych - jak widzieliśmy to w Pradze.

Czy zatem stoczniowcy, którzy nie rozeszli się do domów, nie mieli racji? Czy walka o respektowanie podstawowych praw człowieka była przedwczesna? Romantyczna? Typowo po polsku nierealistyczna? Skoro system chylił się ku upadkowi, wywalczywszy podwyżki można było przecież czekać, bez ryzyka napięć i konfrontacji.

Odpowiedź nie jest prosta ani jednoznaczna. W moim myśleniu o tamtych dniach i postawie strajkujących przeważa wszakże motyw moralny, by nie powiedzieć - honorowy. Komuniści, podpisując porozumienia, wycofywali się na z góry upatrzone pozycje, zakładając, że już za chwilę, w dogodnym momencie, odzyskają monopol władzy. Potwierdził to stan wojenny. Ale stoczniowcy, opozycja demokratyczna i całe społeczeństwo, otrzymali dzięki postawie strajkujących bezcenny dar wolności. Tych kilkanaście miesięcy promieniowało także na kraje ościenne, mimo barier informacyjnych i bezczelnej, nachalnej propagandy. Stan wojenny nie był już w stanie przekreślić tej zdobyczy. Podobnie było w wypadku zdławionej rosyjską interwencją Konstytucji 3 maja. Promieniowała ona ideą reformy i odbudowy państwa tym silniej, im mocniejsze stawały się represje.

Strajk sierpniowy, dzięki takiemu właśnie promieniowaniu jego rezultatów, stał się wydarzeniem zdecydowanie przełomowym, nie zaś - jak mogło się wydarzyć - incydentalnym faktem w całym procesie upadku komunizmu. Prosta idea ludzkiej solidarności - a przecież to ona zdecydowała ostatecznie o pozostaniu w stoczni - idea którą Jan Paweł II ujął w lapidarnej formule jedni drugich brzemiona noście, okazała się czymś możliwym, pięknym, a równocześnie skutecznym.

Ci, którzy nie rozeszli się do domów, dali namacalny przykład, że w polityce liczą się także sprawy nieprzekładalne na szybki i krótkotrwały efekt ekonomiczny. Zapewne, gdyby do domów się rozeszli - doczekaliby końca komunizmu i wolnej Polski. Ponieważ jednak uczynili inaczej, biorąc na siebie sprawy wszystkich tych, którzy żadnej możliwości wystąpienia przeciw systemowi w tamtym czasie nie mieli - słusznie należy im się wdzięczność za upadek berlińskiego muru i przemianę oblicza Europy. Nikt i nic nie odbierze im tej satysfakcji, jakkolwiek nie byłyby gorzkie trudy i wyzwania naszej obecnej wolności. Podczas ostatniej pielgrzymki do Polski, mówiąc o bolesnych problemach kraju, Jan Paweł II wyraźnie nawiązywał do tamtej, międzyludzkiej solidarności. Tylko czy potrafimy być jeszcze kiedykolwiek solidarni?

Paweł Huelle