Areopag 2004  Odpowiedzialność za słowo
Ołowianka

Debata

Między wolnością a odpowiedzialnością za słowo

Sala Koncertowa Polskiej Filharmonii Bałtyckiej na Ołowiance
14 listopada 2004
godz. 18.00


Ks. Krzysztof Niedałtowski, moderator: Witam Państwa bardzo serdecznie w ostatnim dniu Gdańskiego Areopagu 2004. My, zgromadzeni wokół stołu, tego nie widzimy, ale powiedziano nam, że sala wypełniona jest po brzegi. A brzegi są przecież bardzo wysokie. Dobry wieczór Państwu.
Za chwilę zaczniemy debatę o słowie, kolejną debatę o słowie. Wczoraj mówiliśmy tu, w tej samej sali, o słowach wypowiadanych w Kościele, o słowach dotyczących Pana Boga, o trudnym języku religii. Dzisiaj przedmiotem sporu staje się chyba nie mniej trudny język, język mediów - „Między wolnością a odpowiedzialnością za słowo”.
Nie chcemy przyciskać Państwa kolanem do ściany. Nie chcemy rozmawiać o personach, tylko o problemach. Pragniemy, by nasza debata toczyła się na poziomie, na którym rozmawiamy o zjawiskach i dochodzimy do prawdy.

Wszyscy zdajemy sobie sprawę z tego, jaką siłę ma słowo. Słowa bywały przecież początkiem rewolucji, przewrotów. Słowa decydowały o upadku reżimów. Słowa zaczynały nowe ruchy religijne. Były cenzurowane, palone na stosach. Dlaczego? Dlatego, że mają wielką moc. Państwo macie możliwość zwielokrotniania tych słów. Sprawiania, że stają się one publiczne. Jeszcze silniejsze. Chcemy pytać dzisiaj o to, czy kryterium prawdy jest ważniejsze od kryterium atrakcyjności w mediach? Jakakolwiek ta atrakcyjność by była, czy komercyjna, czy ideologiczna, czy polityczna, czy wewnątrzredakcyjna. Chcemy pytać o słowa wprzęgnięte w doraźne interesy. To się zdarza, ale wówczas słowa się bardzo dewaluują, tracą siłę. Chcemy pytać o styk polityki i biznesu, który tak często kręci się wokół mediów.
I na koniec. Sam wiem, jak nieprzyjemnie jest, kiedy uczestnicząc w audycji jako duchowny muszę odpierać ataki na tego czy owego, bardziej czy mniej utytułowanego proboszcza, który tak czy inaczej coś tam od ludzi nieuczciwie wymaga albo tak czy inaczej naraża się słowem lub zachowaniem rzeczywiście niegodnym. Niemiło mi odpierać takie ataki. Proszę nie brać tych problemów osobiście do siebie, tylko potraktować je jako punkt ważny do rozmowy.

Jerzy Bralczyk, moderator: Witam serdecznie. Mówimy o odpowiedzialności za słowo już od kilku dni. Dla mnie odpowiedzialność za słowo ma dwa wymiary. Po pierwsze, jesteśmy odpowiedzialni za to, co mówimy, czyli gotowi jesteśmy ponieść konsekwencje tego, że powiedzieliśmy to, co powiedzieliśmy. Będziemy mogli tego świadomie bronić. Zobowiązujemy się do dalszego utrzymywania, że to, co mówimy, jest prawdziwe i słuszne. Z drugiej jednak strony, zwłaszcza słowo publiczne wyzwala w nas jeszcze inne myślenie, że oto jesteśmy odpowiedzialni za słowa tak, jak jesteśmy odpowiedzialni za język. Oto pod naszym wpływem, dzięki nam czy przez nas słowa zaczynają funkcjonować w szerszym obiegu trochę inaczej. Kiedy nazwiemy wykroczeniem coś, co dotąd nazywano zbrodnią. Kiedy zdradą nazwiemy coś, co do tej pory było innym rozumieniem powinności, to wówczas te słowa będą mogły dalej tak funkcjonować. Jesteśmy odpowiedzialni za te słowa tak, jak jesteśmy odpowiedzialni za to, co się wytwarza. Dobrze by było, żebyśmy o tym pamiętali. Słowa mamy takie, jakie mamy, odziedziczyliśmy język całkiem jeszcze nie najgorszy, niedobrze by było, żeby słowa te znaczenia zmieniały.
Są z nami dziennikarze, ludzie mediów. Jest ks. Adam Boniecki, redaktor naczelny jednego z najbardziej wpływowych tygodników lat ostatnich, „Tygodnika Powszechnego”. Jest z nami jeden z najbardziej znanych dziennikarzy Telewizji Polskiej, pan Kamil Durczok. Jest z nami pani Monika Olejnik. Jest niezwykle doświadczony i zasłużony dziennikarz jednego z najbardziej poczytnych i opiniotwórczych tygodników - „Polityki”, pan Daniel Passent. Wreszcie jest z nami pan Bronisław Wildstein z „Rzeczpospolitej”. Być może są Państwo, podobnie jak my nieco zawiedzeni, że nie ma wśród nas zapowiadanego Tomasza Lisa, któremu inne obowiązki przeszkodziły w dotarciu do Gdańska.
Uznaliśmy, że kolejność pierwszych wystąpień będzie najbardziej sprawiedliwa, jeśli wyznaczy ją alfabet. Dlatego też bardzo proszę o zabranie głosu, jako pierwszego, księdza redaktora Adama Bonieckiego. Tytuł, który został mu zadany, brzmi - „Co to za cnota: odpowiedzialność za słowo?”.

Ks. Adam Boniecki: Dziękuję bardzo za zastosowanie tego rodzaju sprawiedliwości, podejrzanej dosyć, bo sprawiedliwości według alfabetu… Za mojej młodości pierwszeństwo miały panie. Była wątpliwość, czy biskupi przed paniami, czy panie przed biskupami. Co do prostych księży nie było wątpliwości, ale pan profesor tu rządzi, więc chętnie skorzystam.

Drżąc, napisałem sobie wystąpienie, bo starcza wielomówność czasami przeszkadza szybko wypowiedzieć to, co się chce powiedzieć. Temat jest okropnie nudny, bo już jak o cnotach ksiądz zaczyna mówić, to się robi niedobrze. Taki jednak temat został mi wyznaczony.

O czym mówimy, używając słowa „odpowiedzialność”? O odpowiedzialności karnej czy cywilnej? Co to za cnota? Cnota sprawiedliwości, tak zwana justicia legali, oznacza przestrzeganie prawa w imię dobra wspólnego. A więc odpowiedzialność prawna określona przez prawo. Jeśli prawo jest sprawiedliwe, jest cnota sprawiedliwości. Inaczej mówiąc, ktoś kto nadużył słowa, naruszył dobre imię, prywatność, czy popełnił jakieś inne przestępstwo w słowie, praktykuje tę cnotę, płacąc odpowiednie kary, może idąc do więzienia. Prawo, nakładając sankcje za wyrażanie poglądów, sprzeciwia się wolności. I kiedy karze się człowieka za wyrażanie poglądów, wtedy mamy do czynienia z niesprawiedliwością. Tego prawa nie chciałbym absolutyzować. Prawo określa również sankcje, które nakłada za skutki słowa wypowiedzianego lub napisanego.

Środkiem zdejmującym odpowiedzialność za słowo była Ustawa o kontroli publikacji i widowisk (zwana również Ustawą o cenzurze, z 31 lipca 1981 roku - przyp. red.), cenzura, bo pozbawiała autorów, redaktorów, odpowiedzialności prawnej, będącej, jak wiadomo, konsekwencją wolności. To cenzor ponosił odpowiedzialność, a nawet nie cenzor, ale biuro polityczne czy ten urząd, który każdego dnia dostarczał wytyczne, według których miało się rozstrzygać, co można puścić, a czego nie można. Redaktor mógł sprawiać większy lub mniejszy kłopot cenzurze. Czasami były jakieś konsekwencje, obcięcie dostaw papieru, ale to cenzor odpowiadał za skrupulatne zastosowanie wytycznych. A decydenci działali w poczuciu odpowiedzialności za porządek w kraju, bezpieczeństwo, sojusze i tak dalej, czyli działali z poczuciem wielkiej odpowiedzialności. Tak więc łamanie cnoty odpowiedzialności za słowo odbywa się czasami w poczuciu cudownej nieświadomości potwornego grzechu.
Mieliśmy wówczas do czynienia z odpowiedzialnością za słowo niewypowiedziane, za słowo przemilczane. Jak dalece odpowiadam za to, że się godzę, aby ukazał się mój tekst pocięty przez cenzurę, za zgodę na druk materiału, którego sens został okaleczony, zmieniony? Odpowiedzialność za przekroczenie dopuszczalnych granic kompromisu. To zachowanie wierności prawdzie, także przez wycofanie zdeformowanego tekstu, cośmy w „Tygodniku” wielokrotnie praktykowali. Niekiedy cenzor tak dalece ingerował w tekst, że zmieniało to jego sens. Wycofywaliśmy wówczas publikację i zastępowaliśmy inną. To zachowanie wymagało - mam mówić o cnotach - cnoty męstwa. W grę wchodziła kariera osobista, a także los pisma. Wytyczanie zaś granic kompromisu wymagało cnoty roztropności.
Pamiętam, że wizja zniesienia cenzury prewentywnej, czyli przeniesienie odpowiedzialności na redaktorów, budziło obawy, trwogi, że to my sami będziemy musieli być cenzorami. Przykład „Gazety Krakowskiej” Szumowskiego pokazuje, jak uchylenie tej nieprawości pozwalało wiele zrobić (mowa o nieżyjącym już Macieju Szumowskim, dziennikarzu prasowym i telewizyjnym, który w latach 1980-1981 piastował stanowisko redaktora naczelnego „Gazety Krakowskiej”, potem na dziesięć lat utracił prawo wykonywania zawodu - przyp. red.).

Jest głęboka logika w ponoszeniu odpowiedzialności karnej za słowo. Jako że odpowiedzialność implikuje wolność. Wolność słowa pociąga za sobą odpowiedzialność, od której jedyną wymówką może być stan niepoczytalności. „Zaiste, wariat na swobodzie największą klęską jest w przyrodzie”, jak mówi mistrz (Czesław Miłosz - przyp. red.).
Odpowiedzialność oznacza to, że kłamstwa należy odwołać, za zniewagi przeprosić, fałszywe informacje sprostować, wyrządzone słowem szkody naprawić i odpokutować, na przykład płacąc grzywnę. Tu można uczynić nawias i pytać o proporcje kary, ale to jest już inny temat.

Bardziej subtelną sferą odpowiedzialności za słowo jest odpowiedzialność moralna. Odpowiedzialność moralna, którą próbują ujmować kodeksy etyki zawodowej dziennikarzy, dwa mamy takie kodeksy w Polsce, odpowiedzialność mniej uchwytna.
Odpowiedzialność za słowo niewypowiedziane, bo zabrakło męstwa, bo napisanie tego oznaczałoby ryzyko, bo nie byłoby poprawne politycznie. Odpowiedzialność za słowo wypowiedziane niefortunnie, bez roztropności. Odpowiedzialność za słowo puszczone bezkarnie wtedy, kiedy należało reagować. Odpowiedzialność za słowo padające z ust, wychodzące spod pióra kogoś, kto ma autorytet, relatywizujące wartości, siejące zamęt. Cnota mądrości czasem nakazuje milczeć, zamiast wygłaszać twierdzenia, pytać. Odpowiedzialność za krzywdzący sąd, za bezlitosną ocenę kogoś. Za stwarzanie takiego klimatu, którego konsekwencją emocjonalną może być właściwie konkluzja, że człowiekowi, który zrobił straszną rzecz, odsiedział swój wyrok, wyszedł na wolność, można stworzyć taki klimat, w którym nie pozostaje mu nic innego, jak albo się zastrzelić, albo przystać do gangu przestępczego. Odpowiedzialność za krzywdzący sąd, bezlitosną ocenę kogoś. Odpowiedzialność za słowo bowiem ma związek także z miłością bliźniego. Przytoczę Papieża, ktoś to musi zrobić, a księdzu szczególnie wypada, zwłaszcza jeśli pracował w mediach watykańskich. Papież w '84 roku, kiedy właśnie pracowałem w Watykanie, powiedział do ludzi mediów: „Trzeba, byście wy wszyscy, ludzie środków społecznego przekazu, byli świadomi, że rozpowszechniane przez was wiadomości docierają do mas, które są masami tylko ze względu na liczebność tworzących je ludzi, z których każdy jest człowiekiem, konkretną i niepowtarzalną osobą, i jako osoba musi być uznawany i szanowany. Biada temu, przez kogo dokonuje się zgorszenie, przede wszystkim wśród najmniejszych (por. Mt 13, 6)!” (wystąpienie z dnia 24 maja 1984 roku - przyp. red.).

Może być jeszcze odpowiedzialność za słowo przypisane. Z takim przypadkiem, moim zdaniem mieliśmy do czynienia w przypadku sławnego kazusu Rocco Buttiglione (Jesienią 2004 roku Rocco Buttiglione, filozof i przyjaciel Jana Pawła II, minister ds. europejskich w rządzie Silvio Berlusconiego, pomówiony został o brak tolerancji, szczególnie wobec homoseksualistów. Kandydując na stanowisko komisarza ds. wewnętrznych i sprawiedliwości Parlamentu Europejskiego wyraził pogląd, że homoseksualizm jest z punktu widzenia nauczania Kościoła grzechem i przejawem nieładu moralnego, skrytykował też pomysł zrównania w prawach związków osób tej samej płci z tradycyjnym małżeństwem - przyp. red.). Przypisano mu słowa, których nie powiedział, i poglądy, których nie podziela. Choć uważał, że padł ofiarą machinacji, poniósł konsekwencję i złożył dymisję, kierując się dobrem Komisji Europejskiej, której funkcjonowanie uznał za dobro wyższego rzędu. Nie wiem, może jest to wielkoduszność, a może tylko dojrzałość męża stanu. Nie wiem, czy jest cnota dojrzałości?

O łamaniu wolności przemocą, odbieraniu odpowiedzialności była mowa. Jest jeszcze jednak możliwość sprzedania wolności. I pytanie o odpowiedzialność za sprzedane słowo. Odpowiedzialności nie da się złożyć na tego, kto kupuje. Odpowiada ten, kto sprzedaje swoją wolność. Tak więc do tego orszaku cnót należy włączyć jeszcze jedną - cnotę niesprzedajności.

Ks. Krzysztof Niedałtowski: Dziękujemy księdzu redaktorowi. Pozwolę sobie bardzo personalnie podziękować w imieniu gdańszczan, ponieważ ksiądz redaktor dotknął dokładnie tego tematu, o którym napisano w Karcie Powinności Człowieka. Gdańsk 2000: „Wolność słowa, swobodny dostęp do mediów i prawo publikacji poglądów zobowiązują do prawdomówności”. To bardzo ogólne stwierdzenie. Ksiądz redaktor dopisał praktykę wykonawczą, nazywając po imieniu te niecnoty, które przeczą odpowiedzialności, które są jej ciemną, wstydliwą stroną.

Jerzy Bralczyk: Odpowiedzialność za słowo to w jakimś sensie także odpowiedzialność za tych, do których słowo kierujemy. To wątek, który mnie wydał się bardzo, bardzo istotny. Często, kiedy obserwujemy media, kiedy widzimy dziennikarzy, polityków, to jednych i drugich oskarżamy o to, że są nosicielami wielu cech negatywnych. I dziennikarze, i politycy współtworzą dla nas, czasami nie czynimy dla nich specjalnych różnic czy granic. Ten świat, który z jednej strony jest taki ważny, z drugiej atrakcyjny i tak obserwowany, także jednak jest postrzegany jako źródło wielu rzeczy złych.
Czy dziennikarz i polityk to zupełnie inne osoby? „Kiedy dziennikarz staje się politykiem?” - z tym pytaniem zwracamy się do pana Kamila Durczoka.

Kamil Durczok: Przyznam, że pan profesor postawił mnie w bardzo trudnej sytuacji, ponieważ narysował wspólny świat polityków i dziennikarzy, a teza mojego wystąpienia jest dokładnie przeciwna.
Próbę odpowiedzi na pytanie powinienem zacząć od możliwie wyraźnego opisania, kim jest dziennikarz, a kim jest polityk. Na użytek tej debaty będę stosował następujące rozróżnienie. Polityk to jest ktoś, kto sprawuje władzę albo dąży do tego, aby ją sprawować, bo tylko w ten sposób może się realizować. Czyli istotą uprawiania polityki jest rządzenie albo działanie zmierzające do uzyskania możliwości rządzenia.
Ksiądz prosił, żebyśmy próbowali mówić o zjawiskach, a nie o nazwiskach. Powiem więc tak: pewien czołowy polityk partii, która być może za jakiś czas będzie w Polsce rządziła, w każdym razie wskazują na to wszystkie rankingi, wydaje mi się, nie używałby tak wielu - w mojej opinii - demagogicznych haseł, gdyby nie wiedział, że pozyskanie także tej grupy wyborców, którzy są podatni na te hasła, umożliwi mu sprawne w jego mniemaniu rządzenie. Jak powiadam, istotą uprawiania polityki jest zmiana rzeczywistości za pomocą uprawnień, które polityk otrzymuje z mocy prawa.
Dziennikarz natomiast informuje, opisuje świat, który go otacza, opisuje ludzi, ale na informowaniu w mojej opinii jego rola się kończy. Zmiana rzeczywistości, która - jak mówiłem - dla polityka jest istotą polityki, dla dziennikarza jest ewentualnym następstwem tego, co napisał, ale ewentualnym. Dziennikarz, nawet jeśli godzi się na takie następstwo, nie powinien, w moim mniemaniu, myśleć o tym jako o celu numer jeden. Nie powinno być celem dziennikarza zmienianie, za pomocą takich czy innych, formalnych czy nieformalnych uprawnień, które posiada, rzeczywistości tak, jak to robi polityk. Będę bronił tego stanowiska, bo od pokusy, żeby o kimś napisać tylko po to, aby wyeliminować go z życia publicznego, do uprawiania polityki - w mojej opinii - droga jest niezwykle krótka.
My opisujemy, bo się z czymś nie zgadzamy, bo uważamy, że ktoś próbuje przed nami jakąś informację ukryć, bo uważamy, że coś jest ważne, albo interesujące, ale decyzję o wymianie ministra X podejmuje ktoś inny. My nie powinniśmy sugerować takiej decyzji także dlatego, że - jak mi się wydaje - te najważniejsze momenty w demokracji czyli wybory są wartościowe wtedy, kiedy idą do nich ludzie możliwie w pełni poinformowani, a nie przekonywani o tym, że jakaś formacja jest dobra, zła, ma słuszne czy niesłuszne poglądy.

Chcąc odpowiedzieć na pytanie „Kiedy dziennikarz staje się politykiem?”, trzeba w mojej opinii poczynić jeszcze jedno istotne zastrzeżenie. Otóż dziennikarstwo i polityka to są światy absolutnie różne. W istotę relacji między dziennikarzem a politykiem jest wpisany konflikt. Nawet jeśli dziennikarzowi i politykowi przez chwilę jest po drodze i wydaje się, że podobnie definiują świat, który nas otacza, to za chwilę te drogi się rozchodzą. Stąd w mojej opinii ważne, aby przyjąć za pewnik, że nie można godzić obydwu tych ról. I dlatego nie jest dziennikarzem były premier, który prowadzi w telewizji program i zadaje pytania, czyli wykonuje czynności zdawałoby się czysto dziennikarskie. W moim rozumieniu nie jest dziennikarzem. I nie jest dziennikarzem również pewien poseł SLD, mimo że chce, aby go w „Przekroju” podpisywać „dziennikarz”.

Kiedy więc dziennikarz staje się politykiem?
Odpowiedz nie jest prosta, bo poruszamy się w obszarze wyjątkowo nieostrej, ale przede wszystkim głęboko ukrytej przed Państwem, naszymi widzami, odbiorcami, czytelnikami, rzeczywistości, mianowicie w naszym sumieniu. W naszym dziennikarskim sumieniu. I problemem nie jest tutaj nawet taka prosta agitacja, mniej lub bardziej udanie chowana za parawanem quasi dziennikarskich działań. Problemem jest założenie, właśnie w sumieniu, że nie wykluczam działalności politycznej. Ja dziennikarz nie wykluczam albo godzę się na to, że w przyszłości być może podejmę się roli polityka. W związku z tym nie piszę, nie mówię, nie występuję w telewizji, nie wykonuję codziennej, normalnej roboty dziennikarskiej. Nie mówię tego wszystkiego, co mogłoby skierować odbiorcę, mojego widza, mojego słuchacza, przeciwko mnie. Krótko mówiąc. Popadam w demagogię, podsuwam odbiorcom proste tezy, obliczone na poklask, buduję swoje zaufanie po to, aby któregoś dnia móc powiedzieć: „A teraz zaufajcie mnie, startuję w wyborach”. I to jest, jak mi się wydaje, ten moment, w którym dziennikarz staje się politykiem. To jednak moment bardzo rzadko widoczny, bo - jak mówiłem - jego początek bierze się w myśleniu.

Na zakończenie muszę powiedzieć, że niezwykle podobał mi się sześć czy siedem miesięcy temu artykuł Tomasza Pruska w „Gazecie Wyborczej”: „Piszę, więc nie gram” (tekst ukazał się w „GW” 7 marca 2004 roku - przyp. red.). To inny niż mój obszar dziennikarstwa, bo to dziennikarstwo giełdowe. Ale jak się bliżej zastanowić, to wydaje mi się, że są pewne analogie. „Piszę, więc nie gram” - „Informuję, więc nie jestem politykiem”. Tak ja bym powiedział. I w jednym, i w drugim przypadku chodzi o to, co ludzie mają najcenniejszego. Z jednej strony w dziennikarstwie giełdowym są to po prostu pieniądze, własne oszczędności, które się lokuje w akcje, a z drugiej najcenniejsza rzecz, jaką można mieć w demokracji, czyli własny głos wyborczy.
Dlatego uważam, że pogodzenie roli dziennikarza i polityka jest niemożliwe. To dwa zupełnie różne światy.

Jerzy Bralczyk: Rzeczywiście, jeśli dziennikarz jednak staje się politykiem, bo tak się jednak dzieje bardzo, bardzo często, wtedy na pewno przestaje być dziennikarzem. Wtedy tej roli już pełnić nie może i czasem wypada jedynie żałować, że stał się politykiem.

Ks. Krzysztof Niedałtowski: Mnie osobiście niezmiernie bliskie było to, co pan redaktor powiedział o definiowaniu i widzeniu przed własnymi oczyma celu. To bardzo istotne nie tylko w pracy dziennikarza, ale myślę, że tu szczególnie, bo siły, tarcia są potężne. Mieć jasny cel przed oczyma i wiedzieć, że moim celem, jako dziennikarza, nie jest zmienianie rzeczywistości, tylko jej opisywanie.

Teraz chcemy przejść do następnego pytania. Pani redaktor Monika Olejnik. Pani uchodzi za osobę dociekliwą, nawet bardzo dociekliwą, chociaż niektórzy mówią, że pazur się jakby ostatnio stępił.

Monika Olejnik: Ja widzę, że ksiądz jest czytelnikiem „Super Expressu”. Gratuluję. Ks. Krzysztof Niedałtowski: Nie, nie. Broń Boże. Ja, proszę pani, nie czytam w ogóle gazet codziennych. To wstyd się przyznać tu i teraz, ale są na szczęście inne źródła zdobywania wiedzy o świecie. Opinię tę usłyszałem dziś od zwykłego widza, wielkiego zresztą pani fana.
Pani redaktor: „Czy odpowiedzialność za słowo jest wrogiem dociekliwości?”.

Monika Olejnik: Nawiążę jeszcze do „stępionego pazura”. Po moim wywiadzie z panią Jolantą Kwaśniewską taką tezę postawił „Super Expressu”. Miałam dylemat, w jaki sposób rozmawiać. Z jednej strony żona pana prezydenta zbiera pieniądze na światły cel, a z drugiej strony możemy zadać sobie pytanie, w jaki sposób zbierane są te pieniądze. Padały bolesne, nieprzyjemne pytania, które nie sprawiały mi dużej radości (mowa o pozyskiwaniu dotacji na rzecz fundacji Jolanty Kwaśniewskiej „Porozumienie bez barier” - przyp. red.).

Dziennikarz jest dociekliwy. Dociekliwość to umiejętność zadawania trudnych pytań. Czasami jednak te pytania są tak trudne, że zastanawiam się, czy powinnam je stawiać. Nie dlatego, że boję się opinii publicznej, tylko wstydzę się samej siebie. Wstydzę się za swojego rozmówcę, który siedzi przede mną i powinien być poddawany tym pytaniom. Zastanawiam się, czy nie przekraczam pewnych granic. Nie granic odpowiedzialności za słowo, tylko granic tego, co może się potem zdarzyć.

Nie zgadzam się z Kamilem, że dziennikarz jest od opisywania rzeczywistości. To nieprawda. Dziennikarz nie jest podstawką do mikrofonu. Dziennikarz jest od tego, aby zmieniać rzeczywistość.
Z jednej strony mamy informację, a z drugiej komentarze. Informacja powinna być udokumentowana od początku do końca. Czasami jednak zdarzają się wpadki dziennikarskie. Ubolewam za siebie, ubolewam za moich kolegów dziennikarzy, że kiedy prostujemy informację, to zdarza się to gdzieś na trzydziestej ósmej stronie, której na ogół nie ma w gazecie, i robimy to zazwyczaj bardzo późno. Nie jesteśmy ponad prawem, nie jesteśmy czwartą władzą i nie mamy prawa mówić wszystkiego, nie biorąc przy tym odpowiedzialności za to, co mówimy. Bierzemy odpowiedzialność, bo słowo może zabić, słowo może zmienić nieodwracalne życie człowieka. Przykładem może być syn generała Hermaszewskiego, który został oskarżony o kradzież broni, gdzieś w jednostce wojskowej. Okazało się, że fakt ten nie miał miejsca. Poszła jednak fama. Ten człowiek zakończył już życie (Mirosław Hermaszewski, pilot i syn polskiego kosmonauty, został uniewinniony w sprawie głośnej kradzieży broni z jednostki na warszawskim Bemowie w 1995 roku. Hermaszewski bezpodstawnie spędził półtora roku w areszcie. We wrześniu 2004 roku Izba Wojskowa Sądu Najwyższego utrzymała w mocy decyzję sądu niższej instancji, porucznik rezerwy Mirosław Hermaszewski otrzymać miał 32 tys. zł odszkodowania i 80 tys. zadośćuczynienia za niesłuszne aresztowanie i skazanie - przyp. red.). Tyle o informacji.
Z drugiej strony, mamy komentarz. Komentarz jest po to, aby przedstawiać świat takim, jakim jest, żeby przestrzegać. To nie jest tak, że mamy czekać na kolejne wybory za cztery lata. A może politykom zachce się zmienić za sześć lat? My jesteśmy od tego, aby zmieniać tę rzeczywistość tu i teraz, a nasi czytelnicy, nasi słuchacze, nasi telewidzowie są od tego, żeby nas słuchać i myśleć.
Z drugiej strony nie może być tak, że wszystkie media poddają się temu, co się teraz dzieje. Brutalizuje się język polityków, ale i brutalizuje się język mediów. Uważam, że rytmu życia nie powinny wyznaczać nam tabloidy. Panuje taki chaos, bałagan, demoralizacja życia społecznego, że my dziennikarze powinniśmy to porządkować, oddzielając informację od komentarza.

Co to jest odpowiedzialność za słowo? Mogę Państwu podać konkretny przykład. Sześć tygodni temu robiłam wywiad z prezydentem Kwaśniewskim. Ktoś mi powiedział, że doszło do spotkania Kulczyk-Ałganow (czas pokazał, że spotkanie między Janem Kulczykiem, najbogatszym Polakiem, i Władimirem Ałganowem, szpiegiem, byłym rezydentem KGB w Polsce, rzeczywiście miało miejsce, sprawę badała sejmowa komisja śledcza ds. PKN Orlen - przyp. red.). Zastanawiałam się, co mam zrobić. To była wiadomość nieudokumentowana, pochodziła tylko z jednego źródła. Co zrobić? Siedzę przed milionową publicznością i rozmawiam z prezydentem, czy powinnam mu zadać to pytanie? Stwierdziłam, że nie zrobię tego dla błysku, happeningu dziennikarskiego na jeden moment, bo być może to nieprawda. Cóż z tego, że następnego dnia napisałyby o tym gazety? A być może okazałoby się to nieprawdą. Za parę dni powiedziałam o tym w radiu.

Trzeba brać odpowiedzialność za słowo. Ja jestem dziennikarką z dwóch światów. Z nowego świata, gdzie nie ma cenzury, i ze starego świata, gdzie była cenzura. Z cenzurą było trudno, trzeba było czasami bawić się, oszukiwać ją. Ale myślę, że gorsze są czasy, gdy jest nowy świat, kiedy dziennikarz nosi w sobie autocenzurę. Nie powinno się mieć autocenzury, ale jednocześnie powinno się kierować intuicją, przekonaniem, że są pewne granice, których przekroczyć nie można.

Najgorzej czuję się w takich sytuacjach, kiedy rozmawiam z osobami, które były dla mnie ludźmi bardzo ważnymi, a nagle straciły autorytet. Okazuje się, że mój świat ideałów legł w gruzach. To chyba najbardziej przykry dla dziennikarza moment. I wtedy mimo wszystko dziennikarz musi być dociekliwy i myśleć: no cóż, ideał pękł.

Ks. Krzysztof Niedałtowski: Dziękujemy pani redaktor. Pan Kamil Durczok został wywołany do tablicy, ale w tej rundzie nie przewidujemy polemiki. Będzie jednak jeszcze na to czas.
Za to osobiste wyznanie chciałem jednak serdecznie podziękować. Myślę, że dobrze jest, abyśmy słyszeli, jak często trudno wyważyć w sobie proporcje. Jak trudny bój w swoim sumieniu dziennikarz musi stoczyć, aby w tak szybkim medium, jakim jest telewizja, nie popełnić błędu. Nie tylko dlatego, że się naraża szefowi, ale dlatego, że potem będzie jęczeć sumienie.

Jerzy Bralczyk: Mamy zatem dwa stanowiska. Dziennikarz tylko informuje i opisuje. I dziennikarz jednak rzeczywistość zmienia. W obu przypadkach, jak sądzę, odpowiedzialność jest traktowana jako szczególna wartość. Kiedy dziennikarz informuje, odpowiedzialny jest bowiem za wizję świata, który pokazuje. Kiedy próbuje zmieniać, jest odpowiedzialny za słowo, za to czym próbuje zmieniać, w jaki sposób próbuje uczestniczyć w tym dialogu publicznym. Wtedy pojawia się człowiek. Dziennikarz nie jest tylko podstawką do mikrofonu, ale człowiekiem, który ma pewnie prawo do poglądów prywatnych.
Takie pytanie - „Czy dobry dziennikarz nie ma prywatnych poglądów?” zadaliśmy panu redaktorowi Passentowi.

Daniel Passent: Chciałem na wstępie serdecznie podziękować organizatorom Areopagu za to zaproszenie. Jak w drodze tutaj mówiłem pani Monice, to jest pierwsze w moim długim życiu dziennikarskim przedsięwzięcie, w którym uczestniczę pod skrzydłami Kościoła. Powinienem być więc szczery. Zwłaszcza w drugiej rundzie postaram się wyspowiadać z grzechów, których mam dość wiele.

Czy dobry dziennikarz nie ma prywatnych poglądów? Sądzę, że dziennikarz, jak każdy człowiek, ma prawo do własnych poglądów i często daje temu wyraz. Może nawet zbyt często, ponieważ dziennikarze, w odróżnieniu od innych ludzi, mają łatwość ferowania sądów. Często na wszystkim się znają, chętnie dzielą się swoimi opiniami. Jeśli chodzi o opinie, nie są skąpi. W swojej próżności uważają, że na to zasługują. A niektórzy traktują swoje poglądy jako jedynie słuszne, inne zaś nawet zwalczają. Zdarzają się i tacy, którzy dyskretnie ukrywają swoje poglądy, ale wówczas publiczność stara się czytać między wierszami, przypisywać innym poglądy, pod którymi może i by się nie podpisali.
Trudno wyobrazić sobie dziennikarza bez poglądów. Daje on im wyraz w każdej chwili: wybierając temat swojego artykułu, filmu czy audycji, dobierając rozmówców. Wiadomo, że rozmawiając na jeden i ten sam temat, inną odpowiedź usłyszymy od Romana Giertycha, a inną od profesora Karola Modzelewskiego. Dziennikarz ujawnia swoje poglądy na każdym kroku, nawet dobierając tytuł swojego artykułu, na przykład „Wakacje z agentem”, czy też ilustrację, na której polityk wygraża pięścią lub ma kwaśną minę (W 1997 roku w artykule pt. „Wakacje z agentem” „Życie” napisało, że w sierpniu 1994 roku Aleksander Kwaśniewski, jeszcze nie jako prezydent, lecz polityk SLD, spędzał wakacje w ośrodku Rybitwa w Cetniewie razem z Władimirem Ałganowem, szpiegiem, byłym rezydentem KGB w Polsce. Gazeta powoływała się na relacje świadków oraz rachunki za pobyt w ośrodku. Kwaśniewski pozwał „Życie” do sądu. Był to pierwszy w Polsce proces cywilny wytoczony prasie przez urzędującego prezydenta. W 2000 roku - po procesie, w którym część świadków „Życia” zeznała inaczej, niż wcześniej opowiadała dziennikarzom - Sąd Okręgowy w Warszawie nakazał przeproszenie Kwaśniewskiego. Uznał, że reporterzy, dochowując staranności przy zbieraniu informacji, nie dochowali rzetelności przy pisaniu tekstu. Sąd uznał zarazem, że gazeta nie musi wpłacać 2,5 mln zł dla powodzian, jak chciał prezydent. W 2001 roku Sąd Apelacyjny utrzymał ten wyrok w zasadniczej części. Jednak w 2003 roku Sąd Najwyższy - po kasacji „Życia” - uchylił to orzeczenie i zwrócił sprawę do Sądu Apelacyjnego. Zgodnie z wytycznymi Sądu Najwyższego, Sąd Apelacyjny miał zdecydować, czy dziennikarze mogą odpowiadać za naruszenie dóbr osobistych, skoro byli rzetelni na etapie zbierania informacji, co przyznały oba sądy, choć informacje te okazały się nieprawdziwe. We wrześniu 2004 roku Sąd Apelacyjny ponownie uznał, że pozwani mają przeprosić Kwaśniewskiego, gdyż - według orzekającego wtedy składu - nie dochowali staranności i rzetelności nie tylko na etapie wykorzystania informacji, ale także i ich zbierania - przyp. red.).

Trudno sobie wyobrazić dziennikarza bez poglądów, a od kiedy nie ma cenzury, poglądy prywatne nie muszą różnić się od publicznych. Rzecz w tym, jakie to są poglądy i w jakim stylu są głoszone. Media mają znaczny wpływ na rzeczywistość. Na to, co ludzie uważają za ważne, na ich postrzeganie świata i siebie samych.

Wedle tak zwanego sondażu trzech („Gazeta Wyborcza”, TVN i Radio Zet - przyp. red.), przeprowadzanego latem 2004 roku na reprezentatywnej grupie tysiąca Polaków, w ciągu ostatnich piętnastu lat najwięcej przybyło w Polsce wolności i kłamstwa w życiu publicznym. Tak uważa siedemdziesiąt jeden procent ludzi. W tych kłamstwach mają też swój udział media, aczkolwiek trudno go wymierzyć. Bo skąd ludzie czerpią swoją wiedzę o życiu publicznym, jak nie z mediów.
Faktem jest, że Polska widziana z zagranicy, a więc bez pośrednictwa naszych mediów, wygląda znacznie lepiej, niż Polska widziana oczami samych Polaków. Oczywiście także bez doświadczania naszej rzeczywistości na własnej skórze.
Obiektywne często wskaźniki, dotyczące na przykład podatków czy spożycia, znajdują swoje odzwierciedlenie w samopoczuciu rodaków, a także i mediów. Na to ostatnie zjawisko zwracają uwagę mądrzy ludzie spoza mediów, aczkolwiek czynią to za pośrednictwem mediów. I chwała mediom, że takie głosy również zamieszczają. Na przykład były premier Jan Krzysztof Bielecki w przemówieniu do studentów, opublikowanym niedawno przez „Tygodnik Powszechny” pod wymownym tytułem „O czym nie piszą w gazetach”, zwraca uwagę, że prawie wszyscy mówią dziś i piszą nachalnie i z jakąś masochistyczną przyjemnością i ekstatyczną przesadą, jakby sukces w Polsce miał tylko jedną, czarną stronę i chętnie posypują głowy popiołem, zwłaszcza cudze (tekst ukazał się w dodatku „Ucho Igielne”, dołączonym do „TP” nr 46 z 14 listopada 2004 roku - przyp. red.). Były premier Bielecki twierdzi, że jest optymistą i świadkiem gigantycznej ewolucji, jaka się dokonała w Polsce i zmiany w stosunku świata do nas. To wszystko są cytaty. Chcieliśmy odzyskać należne miejsce wśród narodów Europy i „to już się stało”, pisze premier. I przytacza ogromne osiągnięcia Polski w ciągu ostatnich piętnastu lat, które wszyscy znamy. Polska staje się magnesem dla inwestycji, miejsc pracy. Produkt narodowy w Polsce rośnie prawie cztery razy szybciej niż w Niemczech. Polscy rolnicy najwięcej korzystają z pomocy Unii Europejskiej. Już nie mówię o NATO i innych gwarancjach bezpieczeństwa.
W podobnym duchu wypowiada się także profesor Leszek Balcerowicz. Na łamach „Wprost” pisał niedawno, że nieustanne i sprzeczne z rzeczywistością obrzydzanie III Rzeczpospolitej jest jednym ze źródeł nostalgii za PRL („Wprost”, nr 1127 z dnia 4 lipca 2004 roku - przyp. red.). W niedawnym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” Balcerowicz zwrócił uwagę, że pod względem stopnia poprawy wskaźników poziomu życia Polska jest w absolutnej czołówce świata postsocjalistycznego. A jeżeli patrzymy na dochód narodowy, to jesteśmy w absolutnej czołówce. W Polsce dokonuje się gigantyczna transformacja technologiczna. Eksportujemy tak wiele produktów, których żaden nawet najbardziej genialny centralny planista by nie wymyślił. I tak dalej, w tym duchu mówi profesor Balcerowicz, człowiek daleki od egzaltacji, nieskłonny do przesady, który na temat Polski wie dużo więcej aniżeli inni (rozmowa z Leszkiem Balcerowiczem ukazała się w dzienniku „Rz” nr 260 z dnia 5 listopada 2004 - przyp. red.).

Od czasu do czasu owszem pojawiają się dobre wiadomości. A to raport OECD, według którego Polska jest w ścisłej czołówce w liczbie studentów na tysiąc mieszkańców. A to wykorzystanie funduszy strukturalnych przebiega nadzwyczaj dobrze. A to, że mamy od pięciu lat najlepsze nastroje wśród konsumentów. To wszystko cytuję za „Rzeczpospolitą”. Z zebranych przez „Rzeczpospolitą” danych wynika, że po trzech kwartałach bieżącego roku zagraniczne firmy zainwestowały w naszym kraju ponad cztery miliardy dolarów. A mimo to dominują wśród ludzi i wśród mediów nastroje raczej przygnębiające i te pomyślne informacje mają jakoś bardzo krótki żywot. Jak to się dzieje?
Dosyć dobrze objaśnia to zjawisko Waldemar Kuczyński, jeden z doradców strajkujących robotników Stoczni Gdańskiej, później doradca rządów Mazowieckiego i premiera Buzka. Niedawno na pierwszych stronach gazet pojawiła się wiadomość, że Polska spadła o piętnaście pozycji w rankingu konkurencyjności sporządzanym przez Światowe Forum Ekonomiczne. Media chętnie podchwytują taką wiadomość, gdyż powodują się troską o stan Rzeczpospolitej, biją na alarm, próbują się dowiedzieć, co się stało? Jak to było możliwe, że na przestrzeni jednego roku tak bardzo zostaliśmy skorumpowani? Każda bowiem zła wiadomość o Polsce w klimacie obecnej debaty publicznej ma z góry przypisane pierwszeństwo, pisze Kuczyński (komentarz opublikowano w nr. 248 „Rz” z dnia 21 października 2004 - przyp. red.).
Pamiętają Państwo, jak wiele było ostrzeżeń, że system JACS, który miał zapewnić unijne dopłaty dla rolników, nie powstanie w terminie. A kiedy powstał, że rolnicy nie dopełnią formalności, bo są analfabetami. Gdy dopełnili, że pieniądze nie dopłyną w terminie. Podobnie było z igrzyskami olimpijskimi. To nie są wyłącznie poglądy w stosunku do naszego kraju. Czy pamiętają Państwo, ile pisano o tym, że Grecy nie zdążą, Ateny nie będą gotowe, że Grecy nie są w stanie zorganizować sprawnych i bezpiecznych igrzysk. Wszystko to na szczęście się nie sprawdziło. Nikt wówczas nie odważył się w obronie Greków wystąpić.
Tylko Waldemar Kuczyński zakwestionował rzekome fiasko Polski w indeksie przedsiębiorczości, starając się wykazać na łamach tejże „Rzeczpospolitej”, że cała rzecz jest mało wiarygodna, ponieważ tak zwany indeks konkurencyjności nie opiera się na danych obiektywnych, lecz na subiektywnych ocenach przedsiębiorców. A czy widzieli kiedyś Państwo zadowolonego przedsiębiorcę? Niestety, zdaniem autora duże nazwiska dziennikarskie nie są bez winy w tworzeniu jednostronnego obrazu III RP. To nie chodzi o to, aby pomijać te wszystkie świństwa, które w tej chwili są demaskowane, ale siła przekazu medialnego jest dziś potężna. Potrafi on z rzeczywistości wirtualnej zrobić rzeczywistość realną, a granica między jedną a drugą jest bardzo płynna.

Przyczyn tego stanu rzeczy nie należy, moim zdaniem, doszukiwać się w prywatnych poglądach dziennikarzy, ale w wielu czynnikach. Takich, jak obiektywna rzeczywistość, której doświadczamy, która momentami jest naprawdę przygnębiająca. Takich, jak chęć naprawy Rzeczpospolitej. Większe zapotrzebowanie na wiadomości złe niż dobre. Poproszę tak w głębi duszy przyznać się, że jednak złe wiadomości czytamy chętniej niż wiadomości dobre. Te się lepiej sprzedają. Wreszcie ambicje polityczne. Przeplatanie się świata mediów i polityki. Ambicje zostania szeryfem i wiele innych. Waldemar Kuczyński nazywa to „spiralą szaleństwa”. A profesor Janina Frentzel-Zagórska w „Gazecie Wyborczej” nerwicą transformacyjną wśród intelektualistów, do których zalicza również i dziennikarzy (pogląd opublikowany w „GW” 12 października 2004 roku - przyp. red.).
Opinie te zasługują na uwagę nie mniej niż poglądy dziennikarzy, a zwłaszcza nasze poglądy prywatne, do których każdy dziennikarz ma prawo i dlatego je tu przytoczyłem.

Jerzy Bralczyk: Serdecznie dziękujemy. Myślę, że zostaliśmy trochę podbudowani przez redaktora Passenta. Dziennikarz ma także prawo do pozytywnej wizji rzeczywistości.
Ja też wreszcie liczę na to, że wszyscy zmęczą się tymi niedobrymi wiadomościami i że te dobre będą na czołówkach. Jeśli dowiemy się, że ten polityk nie jest skorumpowany… To może wtedy?
Pana redaktora Wildsteina pytamy: „Komu przeszkadza odpowiedzialność za słowo?”. W pytaniu ukryta jest supozycja, że jest ktoś, komu przeszkadza. Gdyby mnie zadano to pytanie, nie wiedziałbym, czy to mnie przeszkadzać może moja odpowiedzialność za słowo czy też cudza. Myślę, że nie przeszkadza nam cudza, ale może przeszkadzać nam nasza, czasami.

Bronisław Wildstein: Bardzo ogólnie można zacząć, że jak wszyscy tu jesteśmy, zgadzamy się z tym, że odpowiedzialność jest zupełnie fundamentalną rzeczą.
III RP chora jest głównie na brak odpowiedzialności. Grzechem założycielskim III RP było zaniechanie odpowiedzialności. To kraj z bardzo dalece ograniczoną odpowiedzialnością. Zbyt często, zwłaszcza w Polsce, tak zwana odpowiedzialność blokuje rozwój wolności. Blokuje rozwój wolnych mediów. Jeśli porównamy polskie media z mediami zachodnimi, z mediami w rozwiniętych krajach demokratycznych, spełniającymi tam swoją rolę, ze wszystkimi mankamentami, które wiążą się z ich funkcjonowaniem, to okaże się, że polskie media są bardzo wstydliwe, czasami zastraszone, niekonsekwentne, generalnie mało odważne, wbrew temu, co się teraz tak często mówi. Jeżeli ktoś zna trochę media na świecie, śmiało może dokonać takiego porównania i wynik będzie niedwuznaczny.

Monika wspominała o tym, że powinniśmy dążyć do tego, aby eliminować z mediów chaos, bałagan. Niestety, nie oszukujmy się. Media niosą ze sobą ładunek negatywny i nikt tego nie zmieni. Możemy starać się tonować ten ładunek, ograniczać, ale go nie wyeliminujemy. Media upraszczają i nie sposób tego ominąć. Media budują fałszywe hierarchie i nie sposób tego ominąć. Media wprowadzają chaos w rzeczywistości, mieszając ze sobą sfery, które są nieprzystawalne. I nie sposób tego ominąć. Gazety są dużo głupsze od książek, proszę Państwa. Radio jest głupsze od gazet, a telewizja jest głupsza od radia. Przepraszam za taką brutalność. Proszę wyobrazić sobie jakąś skomplikowaną treść przekazaną obrazem telewizyjnym, w czasie, który ma się w telewizji. Proszę zastanowić się, jak to jest możliwe? Po co ja to mówię? Po to, abyśmy zdali sobie sprawę, że na pewne niedogodności, na pewne koszty funkcjonowania w mediach jesteśmy skazani. Czy w związku z tym powinniśmy eliminować media? Absolutnie nie, bo nie ma demokratycznych krajów, nie ma krajów wolnych bez mediów. Dlaczego? Dlatego, że media są pośrednikiem. One są uszami i oczyma zbiorowości. Dzięki nim zbiorowość dowiaduje się, wie na kogo głosować, jakich wyborów dokonywać. Jeżeli media nie podawałyby prawdy, to obywatele nie wiedzieliby, na kogo głosować, między czym a czym wybrać. A więc cała ta ciemna strona mediów, z którą oczywiście trzeba walczyć, mimo wszystko warta jest poniesienia. Niestety, tak jest. Demokracja też ma swoje bardzo duże koszty. Upowszechnienie edukacji niesie ze sobą obniżenie jej poziomu i tak dalej. Doskonale wiedzieli to już klasycy. Tocqueville (Alexis de Tocqueville (1805-1859), francuski polityk i historyk - przyp. red.) tyle napisał o złu demokracji, że my już możemy kiwać tylko głowami. Mimo wszystko lepszego ustroju z różnych względów nie potrafimy sobie wyobrazić. Na razie ja go sobie nie wyobrażam, nie wiem, jak Państwo.

Wracam do rzeczywistości w Polsce. Jeżeli mówimy o prostackim mechanizmie manipulacji, o którym słyszymy teraz dookoła. Kiedy słyszymy, że media współuczestniczą w pełzającym zamachu stanu, że media podważają podwaliny III RP i tak dalej, to od razu czujemy, co to za manipulacja (termin „pełzający zamach stanu” ukuł prezydent Aleksander Kwaśniewski, zarzucając Romanowi Giertychowi, że przeprowadza pełzający zamach stanu. Lider LPR odparował, że pełza tylko z córką podczas zabawy - przyp. red.). III RP to rząd bardzo określonych ludzi, którzy utratę władzy utożsamiają z zamachem stanu, z katastrofą na scenie politycznej, w ogóle z upadkiem demokracji. Co to za demokracja, jak nie oni będą rządzili?
To bardzo prosty poziom odbioru. Ale jest poziom dużo bardziej skomplikowany, o którym troszkę powiedział pan Daniel Passent. Użyję przykładu. Na początku lat 90. w Polsce istniała poprawność polityczna, ciągle obowiązująca, choć w dużo mniejszym stopniu, niemalże w rozpadzie. Jednym z fundamentalnych zakazów był zakaz pisania o korupcji. Nie znaczy to, że dziennikarze nie pisali, pisali w mniejszych gazetach, gdzieś na boku, ale oskarżani byli o to, że są aferomaniakami. Z czego wynikało takie podejście? Otóż ci, którzy tworzyli zręby politycznej poprawności, zarówno politycy, jak i szefowie rozmaitych mediów, zdawali sobie sprawę, że korupcja szerzy się na ogromną skalę. Wyciągali jednak następujące wnioski: nie sposób uniknąć w sytuacji radykalnego przełomu nasilenia się korupcji, to jest fakt. A więc nie należy mówić obywatelom, że korupcja rzeczywiście jest, bo oni się zrażą do wolnego rynku i go odrzucą. W imię więc odpowiedzialności za wolny rynek nie należy za bardzo nagłaśniać takich rzeczy. Prawda? Tak uważało wielu z tych, którzy dzisiaj mówią o tym, jak bardzo podważamy III RP. Wielu, wymienianych również przez pana Passenta, używało wówczas tych formuł.
To samo z demokracją. Zaczyna się demokracja i ileż problemów. Nie należy więc o nich za bardzo mówić, bo zbiorowość się zrazi. Zbiorowość nie jest na tyle rozumna, co elity przygotowujące dla niej te doskonałe projekty, które potem będą realizowane przecież tylko dla jej dobra.
W związku z tym media powinny wziąć na siebie odpowiedzialność. Tu jest różnica między politykami a dziennikarzami. Polityk zawsze ma poczucie, że on projektuje pewne rzeczy zbawienne dla całości. Zdaje sobie sprawę, że trzeba podjąć działania, które nie zawsze będą mile widziane, chciałby więc, aby powodowany odpowiedzialnością dziennikarz nie pisał o tych rzeczach. Przecież w grze stawka jest dużo poważniejsza. A ten nieodpowiedzialny dziennikarz będzie akurat wywlekał takie rzeczy. Widzimy, do czego prowadzi takie poczucie odpowiedzialności.
Niektórzy redaktorzy wielkich gazet odkryli rok, półtora roku temu, że istnieje w Polsce zjawisko korupcji. Bo oprócz tych statystyk, które przytoczył pan Daniel Passent, są jeszcze inne statystyki. Statystyki odnośnie korupcji przygotowywane przez Transparency International intormują, że Polska ma postęp większy chyba niż we wzroście PKB na głowę. Oczywiście to nie jest moment na prowadzenie polemik, w tym wypadku z panem Waldemarem Kuczyńskim, ale powiedziałbym tak: jak mi mówi ekonomista, że dane o konkurencyjności są tylko subiektywne, bo pochodzą od przedsiębiorców, to zastanawiam się, czy aby już dawno temu nie studiował ekonomii. Jeżeli wyeliminujemy z ekonomii subiektywne postawy przedsiębiorców, to dziwnie będzie ta ekonomia wyglądała. Ekonomia to w ogromnej mierze subiektywne odczucia i postawy przedsiębiorców. Jeżeli mają takie, to z czegoś one wynikają i przenoszą się na konkretne działania.

Żyjemy w świecie, gdzie media bardzo niedawno zaczęły się wybijać na niepodległość. Nie paręnaście lat temu. To był pierwszy krok. Jeszcze półtora roku temu w kraju zdarzył się gigantyczny skandal, o którym wiedziały wszystkie media i przez pięć miesięcy milczały. Dlaczego? Czy dlatego, że dziennikarze nie chcieli pisać, czy dlatego, że ich szefowie powodowani odpowiedzialnością uważali, że należy z tym poczekać. Jeżeli powie się coś takiego komukolwiek z ludzi zajmujących się demokracją na Zachodzie, to po prostu on tego nie rozumie. Jeżeli powie się ludziom od mediów, to oni też nie za bardzo rozumieją. Na szczęście to się w tej chwili zmienia.
Resztę spostrzeżeń pozostawię na czas dyskusji, bo jest o czym dyskutować.

Jerzy Bralczyk: Bardzo dziękujemy za tę wypowiedź. Ona w gruncie rzeczy też była bardzo optymistyczna. Pozwala nam wierzyć, że dziennikarze właśnie odpowiedzialnością za słowo głównie, a może tylko, kierują się, ujawniając różne, kolejne afery. Ja nie jestem jednak takim optymistą. Nie sądzę, żeby tylko odpowiedzialność za słowo kierowała nimi, kiedy znajdują tę negatywną wizję rzeczywistości.

Ks. Krzysztof Niedałtowski: Mnie trochę na koniec przeraził ton pana Bronisława Wildsteina, że jakby trzeba się zgodzić z tym, że media mają, niestety, tak negatywnie zakodowaną skłonność do mylenia hierarchii wartości. Wiem, że tak jest, bo to taki gatunek, ale nie mówmy może tak mocno, że nic nie sposób zrobić. Chyba można zrobić i chyba powinniśmy zrobić. Po to też tu jesteśmy.
III Rzeczpospolita jako spółka z bardzo ograniczoną odpowiedzialnością to też zimny prysznic. Pewnie tak dziennikarze muszą nazywać rzeczy po imieniu. Gorzej, gdyby ta III RP stała się firmą bez odpowiedzialności.
Dziękujemy za tę pierwszą część debaty, za Państwa wystąpienia, prezentację poglądów. Przejdźmy teraz do dyskusji. Prosiłoby się, aby pan Kamil Durczok miał możliwość odpowiedzenia pani Monice Olejnik. Może jednak zmieniając kolejność alfabetyczną, bo ta była niesprawiedliwa, pouczeni przez księdza redaktora, udzielimy najpierw głosu kobiecie.

Monika Olejnik: Przyznam szczerze, że zdumiał mnie Bronisław Wildstein, bo powiedział, że przez kilka miesięcy media wiedziały o czymś, o czym nie informowały. Napisałam więc Bronisławowi na kartce, czy chodzi o arcybiskupa Paetza, na co Bronek mi powiedział, że chodzi o sprawę Rywina. Jestem zdumiona, bo ta sprawa była udokumentowana przez „Gazetę Wyborczą” i opisana. Dlaczego czekano, to już pytanie do „Gazety”, ale dowiedzieliśmy się o tej sprawie (Aferę Rywina zapoczątkowała 27 grudnia 2002 roku publikacja w „Gazecie Wyborczej” artykułu pióra Pawła Smoleńskiego pt. „Ustawa za łapówkę, czyli przychodzi Rywin do Michnika”. Pół roku wcześniej Lew Rywin, producent filmowy i telewizyjny, odwiedził Wandę Rapaczyńską, prezes firmy Agora, i Adama Michnika, naczelnego gazety, proponując korzystną dla Agory zmianę zapisu w nowelizowanej ustawie o radiofonii i telewizji, wartą 17,5 miliona dolarów. Powoływał się na premiera oraz „grupę trzymającą władzę”. Michnik nagrał rozmowę z Rywinem. W konsekwencji powstała sejmowa komisja śledcza badająca aferę Rywina. Sam Rywin skazany został na dwa lata więzienia, nie udało się jednak przed sądem dowieść z kim współpracował - przyp. red).
Bronek powiedział też, że media są mało odważne. Nie zauważyłam, aby media były mało odważne. Wydaje mi się, że w tej chwili media działają bez granic, zarówno gazety, jak i radio oraz telewizja.
Bronek powiedział również o tym, że gazety są mądrzejsze od radia i telewizji. I tu się zgadzam, bo gazety mają więcej miejsca. Trudno czasami w krótkim wywiadzie radiowym czy telewizyjnym znaleźć miejsce na to, żeby poddać jakieś zjawiska głębokiej analizie. A w prasie to się udaje. Udaje się to w „Rzeczpospolitej”, która ma duże, wielkie kolumny i bardzo mądrych ekspertów oraz dziennikarzy. Dzięki temu możemy poznawać świat.

Bronisław Wildstein: Skoro Monika się ze mną zgodziła co do tego, jaka jest relacja między słowem mówionym a słowem pisanym, nie mówiąc o oglądanym…

Monika Olejnik: A i dziękuję, że występujesz w głupiej telewizji Puls.

Bronisław Wildstein: Ależ proszę Państwa. Ja występuję w mediach, które kreują chaos. Zgadzam się na to. Bardzo wyraźnie powiedziałem, że tak, jak się zgadzam być człowiekiem ułomnym, ksiądz doskonale wie o tym, że ludzie są ułomni, ich twory są ułomne na różne sposoby, zgadzam się i na to, że media są w bardzo specyficzny sposób ułomne. Nie znaczy to, żeby nie walczyć z problemem, jak najbardziej walczyć, ale ze świadomością, że my tu ani wszystkich ludzi nie przerobimy na anioły, ani mediów nie poprawimy tak bardzo, jak byśmy chcieli.

Moglibyśmy zadać sobie pytanie: czy tabloidy okupują swoje istnienie tym, co robią pozytywnego? Proszę zdać sobie sprawę, że takie tabloidy, jak „Bild-Zeitung” w Niemczech, przenoszone do Polski jako „Fakt”, czy „Super Express”, to media, które już w stężonym sensie kreują chaos. Równocześnie jednak pilnują pewnych standardów politycznych. Dbają - tak jest w „Bild-Zeitung” w Niemczech - aby politycy nie kłamali i żeby trzymali się pewnych zasad. Docierają do masowego odbiorcy. Teraz pytanie. Czy wszystkie te negatywne rzeczy to nie cena, którą warto zapłacić? Tutaj zawieszam, bo to, że media powinny istnieć, jest dla mnie oczywiste. Tabloidy jednak? Wiem, że będą istniały.

Monika Olejnik: Z jednej strony, tak jak mówisz, tabloidy kreują rzeczywistość. Przypominam sobie, kiedy tabloidty zaprotestowały przeciwko temu, że zostało pokazane zdjęcie zabitego Waldemara Milewicza i te same tabloidy za parę miesięcy pokazały zdesperowanego, powieszonego człowieka. Z jednej strony tabloidy oszukują mnie intelektualnym dodatkiem „Europa”, a z drugiej strony pokazują gołą panią Kasię, która myśli sobie, co powiedział premier Miller albo ktoś inny. Jeżeli tobie taka rzeczywistość odpowiada, to proszę bardzo.

Bronisław Wildstein: Nie powiedziałem, że ta rzeczywistość mi odpowiada. Powiedziałem, że ona taka jest. Ten problem można by przenieść i na poważniejsze media, one też wiele deformują, bo nie są w stanie nic innego zrobić.

Wrócę jeszcze do sprawy Rywina, bo to jest bardzo interesujące. Jak by się zachowały media zachodnie? Wyrywałyby sobie tę sprawę jak kość, bo tak powinno być. Nie może być tak, jak to powiedziała pewna sławna dziennikarka, że to jest rzecz „Gazety Wyborczej”. Nie może być tak, bo to oznacza, że media tracą funkcję kontrolną również wobec siebie. Nie ma tematu, który jest czyimś tematem. My staramy się dotrzeć i pokazać rzeczywistość, właśnie to, co jest ukryte. Tym bardziej, im bardziej jest ukryte. I wtedy mamy pewność, że dotrzemy do różnych ciemnych sfer rzeczywistości (przed sejmową komisją śledczą Adam Michnik przyznał, iż źle postąpił nie zawiadamiając o sprawie prokuratury, bał się jednak - jak twierdził - że problem zostanie zbagatelizowany - przyp. red.).

Monika Olejnik: O ile sobie przypominam, sprawa Rywina była w lipcu, pół miasta o tym wiedziało. Pamiętam, że tygodnik „Wprost” napisał o tym na początku września. Tego dnia moim gościem był minister sprawiedliwości pan Kurczuk. Zapytałam go o tę sprawę. Następnego dnia otwieram „Rzeczpospolitą”, myśląc, że „Rzeczpospolita” zajmie się sprawą Rywina, ale się nie zajęła.

Bronisław Wildstein: Przepraszam. Tu na sali jest od niedawna redaktor naczelny „Rzeczpospolitej”. Ja nie jestem redaktorem naczelnym, ja jestem ubogim komentatorem.

Monika Olejnik: Myślałam, że dziennikarze w „Rzeczpospolitej” mają prawo głosu, bo jest wolność słowa.

Jerzy Bralczyk: Na razie prawo głosu ma pan redaktor Durczok.

Kamil Durczok: Powiem krótko na temat uwagi, którą poczyniła Monika. Nie bardzo rozumiem dlaczego. Tylko ktoś, kto jest ślepy, mógłby w Polsce powiedzieć, że media nie zmieniają rzeczywistości. Oczywiście, że ją zmieniają. Ja tylko przestrzegałem przed pewną pokusą działania tylko po to, żeby za chwilę się nie okazało, że działamy w jakimś wąskim, partykularnym interesie. I to jest właśnie moment, w którym dziennikarz wkracza do polityki. Tylko tyle.

Monika Olejnik: To właśnie jest pomysł na to, żeby zmienić telewizję publiczną, żeby nie działała w wąskim, partykularnym interesie.

Kamil Durczok: Tak. I mam nadzieję, że oboje próbujemy to w telewizji publicznej robić.

Bardzo zainspirował mnie moment, gdy Bronek wypowiadał się na temat tabloidów. Problem polega chyba na tym, żeby wyznaczyć sobie granice uproszczenia. Moim zdaniem od pewnego czasu mamy do czynienia w Polsce z tabloidyzacją życia publicznego. To już nie jest tylko prosty przekaz obrazkowy. Zwróćcie Państwo uwagę, że te pisma w coraz większym stopniu posługują się obrazkiem, a w coraz mniejszym tekstem. Tam porównanie odbywa się na zasadzie prostych skojarzeń: dobry-zły. A do tego ta pani Kasia.
Martwię się tabloidyzacją dlatego, że ona spłyca debatę publiczną. Nie powoduje, że próbujemy się nad jakimiś zjawiskami zastanawiać. Nie próbujemy zrozumieć przyczyn i mechanizmów. Przypominam sobie, jak rzeczywistość pokazywana przez tabloidy umożliwiła, jedyne chyba w poselskim życiu Sebastiana Florka, bohatera Big Brothera, zaistnienie na pierwszej stronie. To chyba „Fakt” wzywał do tego, aby odebrać posłom przywileje leczenia się w rządowych lecznicach. Poseł Florek był pierwszym człowiekiem, który wyciągnął kartę uprawniającą go do leczenia i złamał ją publicznie. Dzięki temu jako pozytywny bohater znalazł się na okładce poczytnego dziennika i mógł w glorii i chwale wrócić do swojego okręgu wyborczego. Protestuję przeciw czemuś takiemu, bo to jest nieuczciwe opisywanie rzeczywistości. Ten poseł po prostu nic nie robi w Sejmie i jest to kompletnie zmarnowany mandat. Pokazywanie go w takim pozytywnym świetle jest nie w porządku. Zrobił to wyłącznie tabloid i myślę, że żadna inna poważna gazeta w Polsce na coś takiego by się nie zdobyła.

Bronisław Wildstein: Kamilu, zwracam ci uwagę, że ty teraz nawołujesz do tego, żeby wyeliminować jakiegoś polityka. Mówiłeś wcześniej, że dziennikarz nie powinien tego robić.

Kamil Durczok: Nie mogłem się oprzeć pokusie.

Daniel Passent: Obiecałem, że w drugiej części przystąpię do spowiedzi, ale nie chciałbym za dużo zajmować czasu. Muszę powiedzieć, że jako dziennikarz starszy od koleżanki i kolegów tutaj obecnych, zgrzeszyłem dużo. Naraziłem się chyba wszystkim cnotom, o których mówił ksiądz Boniecki. Żadnej nie posiadam, może zwłaszcza cnoty męstwa. Przesadzałem z cnotą rozsądku, a może i z cnotą niesprzedajności. Gdybym miał spojrzeć wstecz na swoje życie, to również tam nie było wszystko w porządku. Rozumiem bowiem niesprzedajność nie w sensie balcerowiczowskim czy monetarnym, ale w sensie sztuki życia. Nie chciałbym więcej zajmować czasu sobą.

Uważam, że nie ma właściwej odpowiedzi na pytanie, czy dziennikarz jedynie opisuje świat, czy go również zmienia. Właściwie nie jest możliwe opisywanie świata bez jakichś kryteriów wartościujących, które każdy z nas ma, czy powinien mieć. Wyczuwam pewien fałsz w tym trochę sztucznym podziale na informację i komentarz. Niektóre gazety robią to nawet wizualnie, drukują inną czcionką. W informacji, w samym języku, za pomocą którego dziennikarze relacjonują fakty, już jest tyle komentarza. Pomijam dobór informacji. Zauważyłem na przykład, że osoba, którą dziennikarz akceptuje, ta osoba „mówi”, „relacjonuje”, „wypowiada opinie”. Osoba, której dziennikarz nie akceptuje: „grzmi”, „krzyczy”, „broni się”. Myślę, że informacji niewartościującej nie ma. Jest tylko kwestia utrzymania równowagi pomiędzy informacją a komentarzem. Idealnie byłoby, gdyby to udawało się rozdzielić, ale wydaje mi się, że to jest ideał, którego nigdy nie osiągniemy.

Też zapamiętałem ten artykuł, o którym mówił pan Kamil z „Gazety Wyborczej”: „Piszę, więc nie gram”. I bardzo mi się ten artykuł podobał. Jednakże nie wszyscy pisujemy o boksie, nie wszyscy pisujemy o giełdzie. W dziennikarstwie szerzej pojętym, w dziennikarstwie politycznym czy kulturalnym, jednak trudno jest pisać, nie grając. Nie bardzo sobie wyobrażam, jak by można było pisać o sztuce czy kulturze, nie będąc jednocześnie zaangażowanym graczem.

Jeszcze w kwestii zmieniania rzeczywistości. Byłbym bardziej ostrożny niż pani Monika, która powiedziała, że my jesteśmy od tego, aby zmieniać rzeczywistość. Ci, którzy chcą ją tylko zmieniać, tak kształtują obraz rzeczywistości, jak ją widzą. Z punktu widzenia swoich bardzo silnych przekonań. A mnie się wydaje, że jednak dziennikarz nie tylko powinien rzeczywistość zmieniać, ale powinien jej dawać świadectwo prawdziwe.

Wreszcie pan Bronisław powiedział, że radio jest głupsze od gazet, a telewizja od radia. To jest prawda w sensie modułów: 15 sekund, 30 sekund spotów i trzeba całą mądrość zawrzeć w 30-sekundowej wypowiedzi. Ale z drugiej strony, kiedy się bierze do ręki niektóre gazety i czyta, co się w tych gazetach wypisuje, to trudno sobie wówczas wyobrazić, że istnieje coś naprawdę jeszcze głupszego. Ja na przykład włączam wówczas radio.

Bronisław Wildstein: Tylko, że istnieją też książki tak głupie, że lepiej, aby nie powstały.

Odniosę się od razu do tego, co powiedział pan Daniel Passent o informacji i komentarzu. To dla mnie absolutny fundament, anglosaski fundament dziennikarstwa. I oczywiście jak zawsze można powiedzieć: ideału nie osiągniemy. To jednak pewne standardy, które pozwalają nam funkcjonować. Uczą i pozwalają mniej więcej porządkować rzeczywistość. W pismach angielskojęzycznych komentarz nigdy nie może być obok informacji. Dba się bardzo, aby informacja była jednak w miarę wypreparowana, eliminuje z nacechowanych czasowników.
Fundamentalnym standardem działania dziennikarza jest mówienie prawdy, jego odpowiedzialność.

Jerzy Bralczyk: Można dojść czasami do wniosku, że komentarz jest uczciwszy od informacji, dlatego że niczego nie udaje. Jeśli mówi, że ocenia, to ocenia.
Myślę też, że oddzielanie informacji od komentarza będzie wtedy skuteczne, jeśli informacja będzie anonimowa. Jeśli na tyle nie będzie kojarzona z nazwiskami, że będzie można uznawać ją za informację bezosobową. Ale o to również bardzo trudno.

Ks. Adam Boniecki: Chciałbym, aby nie było żadnych wątpliwości, że całkowicie zgadzam się z Bronkiem w sprawie oddzielenia informacji od komentarza. W przyjęciu niedoskonałości reguł działających w mediach należy dążyć ku ideałowi, nawet jeżeli nie zawsze ten trud się powiedzie.

Piszę, więc nie gram. Jest cały obszar katolickiej prasy czy pod skrzydłami Kościoła. Warto się przez chwilę nad tym zastanowić, są księża dziennikarze. Ksiądz nie może powiedzieć: nie gram, dlatego piszę. A jeżeli jest dziennikarzem, to jaki jest konflikt interesu? Dużo czasu trzeba by poświęcić, aby ten problem przeanalizować. Czy to w ogóle jest do pogodzenia? Bycie księdzem, należenie do funkcjonariuszy Kościoła, a jednocześnie bycie dziennikarzem, który spełnia funkcje, swą funkcję. Nie troszczy się, żeby nasza instytucja rozwijała się w dobrej atmosferze, tylko wtedy, gdy odkrywa zło, robi to, co powinien zrobić dziennikarz. Nie za wcześnie i nie za późno. Moim zdaniem jest to do pogodzenia, ale jest to bardzo trudne. I stąd, jak sądzę, zjawisko prasy katolickiej absolutnie niedotykającej prawdziwych problemów, robionej trochę tak, aby ksiądz biskup był zadowolony. Byłem na jubileuszu jednego z pism katolickich o dużym zasięgu i biskup chciał im powiedzieć jakieś dobre słowo, i powiedział: „Ja was nazwę pismem dobrych wiadomości”. Nie mógł im już gorzej dosunąć. I od pisma katolickiego w gruncie rzeczy tego się oczekuje, że będzie pismem dobrych wiadomości o Kościele. O jakichś masonach czy Żydach coś złego chętnie przeczytamy. Ale o Kościele?!
Czy to źle, czy to dobrze, że dziennikarze mieszają szyki, również w Kościele? Może gdyby nie dziennikarz, który miesza szyki, niekoniecznie katolicki, każdy inny, budowałoby się warstwę zakłamania. To temat bardzo interesujący i jak sądzę w Polsce nie do końca przemyślany w naszym kręgu. Przepraszam, że tu przy świeckich wyciągam nasze sprawy kastowe, nie powinienem tego robić.

Ks. Krzysztof Niedałtowski: Nie wiem, czy są to tylko kastowe sprawy, ponieważ dotyczą one chyba również redakcji całkowicie świeckich, w których istnieją pewnie dosyć duże pola napięć między szeregowym dziennikarzem a redaktorem naczelnym, który chce jakąś linię reprezentować. A jeszcze może trudniejsza i bardziej zakamuflowana jest relacja między dziennikarzem, redaktorem naczelnym i właścicielem. My chcieliśmy zaprosić jednego właściciela, żeby go trochę przepytać o to ostatnie ogniwo. Może zdradzę. Miał to być pan Mariusz Walter, ale ze względu na chorobę i leczenie poza granicami kraju nie mógł przyjąć naszego zaproszenia.

Na koniec chyba wypada księdzu robić moralizatorskie apele. Wypada czy nie wypada księże redaktorze?

Ks. Adam Boniecki: Wypada.

Ks. Krzysztof Niedałtowski: Będzie to więc retoryczne pytanie: czy możliwe jest stworzenie takiego etosu dziennikarskiego, który byłby na tyle skuteczny, na tyle jednoznaczny, na tyle oddziałujący na środowisko, żeby wyeliminować takie zjawiska, jak na przykład czarny PR? Przecież to jest plama na honorze dziennikarskim. Jeśli ktoś zamawia czarny scenariusz dla firmy, która jest jego konkurencją, i dziennikarz w to wchodzi, to jest to straszne. Jeżeli ktoś chce zniszczyć drugiego człowieka i dziennikarz ulega takiej namowie, jeśli naczelny wymaga, a człowiek musi, może chce się temu podporządkować... To są bardzo trudne dylematy moralne. To problemy, które nie nadają się raczej na żadne globalne rozwiązania. Myślę raczej o wewnętrznej solidarności, a jak trzeba ostracyzmie, o apelu do sumienia o dużą odwagę. Mówię o sumieniu, bo cały Areopag ma być apelem do sumień. Nie paragrafem, nie grożącym palcem. Papież pięknie to powiedział w Toruniu, kiedy mówił do przedstawicieli świata nauki i sztuki, że nie da się nałożyć granic ostatecznych, jednoznacznych i bardzo wymiernych, ani sztuce, ani nauce, te granice muszą wypływać z wnętrza, z sumienia, właściwie z miłości. To domaga się odpowiedzialności każdego pojedynczego człowieka i środowiska. Wiem, że to trudne, również w środowisku księży.

Na zakończenie proszę, co jest już zwyczajem Areopagu, o słowo księdza arcybiskupa, który jest tu gospodarzem.

Abp Tadeusz Gocłowski, metropolita gdański: Mam nadzieję, że ten mikrofon dostał się w moje ręce nie dlatego, aby biskup był zadowolony. Owszem biskup jest zadowolony, ale dlatego, że już po raz piąty odbywa się Areopag i że musieliśmy się przenieść z Dworu Artusa do tego gościnnego domu Polskiej Filharmonii Bałtyckiej. Z tego biskup jest rzeczywiście zadowolony. Ale jest zadowolony również z tego, żeście przyjęli Państwo zaproszenie. Oklaskiwaliśmy was częściej, niż milczeniem polemizowaliśmy. Podziękować chciałbym również społeczeństwu Wybrzeża. Uczestnicząc w tych spotkaniach, czuję ogromną satysfakcję, że poświęciliście Państwo wczorajszy wieczór, dzisiejszy wieczór, a przecież nie macie tych wieczorów za dużo. I przychodzicie tutaj, żeby przez dwie godziny słuchać, korygować lub mieć satysfakcję, że poglądy wasze są zbieżne z poglądami dyskutantów.
Wydaje się, że my w Gdańsku mamy obowiązek kontynuować tego typu refleksję. Kiedy ostatnio byłem u Ojca Świętego w dniu jego imienin, powiedziałem mu: Ojcze Święty w przyszłym roku dwudziestopięciolecie „Solidarności”. Nie wiem, jakie będą plany Bożej Opatrzności i jakie będą Twoje plany, ale ty najlepiej wiesz, że największym wydarzeniem w XX wieku było jednak to wydarzenie, które miało miejsce w Gdańsku. Ja osobiście jestem o tym przekonany. Formułując Kartę Powinności Człowieka, uzasadnialiśmy jej brzmienie również tym miejscem, gdzie jest pewien genius loci wynikający z tego miasta, jego historycznej przeszłości i jego najnowszej historii.
Słuchając tych debat, jestem szczęśliwy, że jest to dalszy ciąg pracy nad Kartą. Karta to pewne sformułowania bardzo zwięzłe, syntetyczne. Natomiast to, co się dzieje teraz, przez te debaty, to jakiś cudowny komentarz do tej Karty i to pisany przez życie.
Jestem wdzięczny panu rektorowi Politechniki Gdańskiej Januszowi Rachoniowi, że w związku ze stuleciem politechniki w Gdańsku i sześćdziesięcioleciem Politechniki Gdańskiej uznał za słuszne, aby swoich kolegów rektorów politechnik z Europy i ze świata zaprosić do Dworu Artusa i zaproponować im, aby podpisali w bardzo uroczysty sposób jeden z artykułów Karty Powinności Człowieka. A był to artykuł, który mówił, że prawda również w nauce jest jednym z fundamentalnych wymogów.
Dziękuję wszystkim, którzy zechcieli wziąć udział w tegorocznym Areopagu, poczynając od czwartku, a skończywszy dzisiaj, na niedzieli. Do zobaczenia za rok.

Nieautoryzowane fragmenty debaty