Areopag 2002  Sprawiedliwość

Adopcja czy probówka?

kościół oo. Franciszkanów pw. Świętej Trójcy w Gdańsku
7 listopada 2002
godz. 19.00


Marcin Dybuk, moderator: Witam Państwa serdecznie. Gośćmi dzisiejszego wieczoru są Teresa i Leszek Polakiewiczowie, rodzice dwójki adoptowanych dzieci, oraz profesor Janusz Limon, genetyk.

Janusz Limon: Cieszę się z dzisiejszego zaproszenia. Nauka nie może zamykać się jedynie w laboratorium czy poradni, gdzie genetyk rozmawia z rodzicami. Bardzo ważne sprawy powinny być przedmiotem dyskusji społecznej.
Na przestrzeni ostatnich lat dramatycznie wzrosła liczba par małżeńskich, przychodzących do poradni genetycznej z problemami prokreacji. Odnajdujemy przyczyny genetyczne, które powodują, że na świat nie może przyjść potomstwo lub rodzi się z wadami albo też dochodzi do poronień, ta grupa jest jednak stosunkowo nieliczna.

Teresa Polakiewicz: Nigdy nie braliśmy pod uwagę zapłodnienia in vitro. Kiedy okazało się, że nie będę mogła urodzić dziecka, tłumaczyliśmy sobie wzajemnie, że być może naszą drogą jest życie bezdzietne. Byliśmy bardzo otwarci na to, co nam Pan Bóg ześle. Z czasem zaczęła nam jednak świtać myśl o adopcji. Kochamy się, jesteśmy zdrowi, mamy dobre warunki materialne, nie ma więc żadnych przeciwwskazań, aby nie otoczyć miłością i opieką dzieci z domu dziecka.
Na początku 2000 roku podjęliśmy ostateczną decyzję o adopcji i złożyliśmy dokumenty w fundacji, która przeprowadza adopcje. Przez dziewięć miesięcy byliśmy przygotowywani do rodzicielstwa, również do tego, jak wielu trudnościom przyjdzie nam stawić czoło, wychowując dzieci, które przeżyły odrzucenie.
Kiedy pojechaliśmy poznać nasze dzieci, byliśmy bardzo stremowani. Zobaczyliśmy parkę trzymającą się za rączki. Piotruś gładził Zuzię po głowie i mówił: „Moja Żuziu”, to był widok tak rozczulający, że od razu uznaliśmy je za nasze.
W naszym domu zjawiła się dwójka bardzo żywych blondasów.

Marcin Dybuk: Czy macie Państwo już na swoim koncie momenty krytyczne? Jak sobie z nimi radziliście?

Teresa Polakiewicz: Nie sposób mówić o trudnych momentach czy dniach. To był długi okres czasu. Przeżyłam stan, który można porównać do depresji poporodowej. Dopadło mnie dwa dni po tym, jak wszyscy zamieszkaliśmy razem. Nie rozumiałam, co się ze mną dzieje. Zawalił się świat, zamiast radości był we mnie smutek. Myślę, że wówczas do mnie dotarło, iż w naszym życiu w jednej chwili wszystko się zmieniło.
Dzieci na pozór zachowywały się w naszym domu bardzo swobodnie. Buszowały tak, jakby zawsze tu były.

Leszek Polakiewicz: Najtrudniejsze były noce. Długie, koszmarne noce. Dzieci się budziły, płakały, krzyczały, wtulały w kąt pokoju.

Marcin Dybuk: Moje dzieci zostały poczęte w sposób naturalny, ale pamiętam dobrze strach, który towarzyszył żonie i mnie podczas ciąży, obawy, czy aby dziecko będzie zdrowe. Czy rodzice decydujący się na zapłodnienie in vitro przeżywają takie lęki?

Janusz Limon: Każda kobieta, która zachodzi w ciążę, ma do dwóch procent ryzyka, że dziecko urodzi się z wadą lub chore. W jednych rodzinach to ryzyko jest większe, w innych mniejsze. Obligatoryjnie bada się obu małżonków, którzy chcą poddać się zapłodnieniu pozaustrojowemu, sprawdzając, czy nie występują w ich chromosomach zmiany, które spowodują, że ich dzieci będą miały wady lub dojdzie do poronienia. Każda para jest inna, ma inny światopogląd, wykształcenie, poziom życia. Moje wrażenia są jednak takie, że w większości to zdesperowani, zmęczeni ludzie. Najczęściej wędrowali już po kilkudziesięciu gabinetach lekarskich, bywali w wielu szpitalach i właściwie nie zastanawiają się, co będzie potem. Nie myślą o tym, czy dziecko będzie zdrowe, ale po prostu chcą mieć potomstwo.

Gabriela Gilewicz, „Domowy Kościół” Ruchu Światło-Życie: Podczas zapłodnienia pozaustrojowego ogranicza się liczbę embrionów podawanych kobiecie. Co się dzieje z niewykorzystanymi embrionami?

Janusz Limon: Pozostałe embriony są zamrażane w ciekłym azocie i pozostają do dyspozycji rodziców. Bywa tak, że kobieta chce ponownie zajść w ciążę, po trzech, pięciu latach odmraża się zarodki i z pozytywnym skutkiem implantuje kobiecie. To bardzo poważny problem, wiążący się z wieloma kontrowersjami. W Stanach Zjednoczonych robi się takich zabiegów nawet kilkaset tysięcy rocznie, w Polsce takimi danymi nie dysponujemy. Powstają banki zamrożonych embrionów. W niektórych ośrodkach niszczy się je po pięciu latach. Rozwiązań jest jednak kilka. Można pobrać jedną komórkę jajową i dokonać zapłodnienia jednej komórki. Takie zabiegi są wykonywane, pozwalają wyeliminować zbędne, zamrożone embriony. Można również pobrać komórkę bez stymulacji hormonalnej, zgodnie z jej cyklem. Można wstrzyknąć tylko jeden plemnik do jednej komórki. Nie zamraża się wszystkich embrionów, a dwadzieścia procent. W związku z nowym kierunkiem w medycynie, jakim jest klonowanie terapeutyczne, wykształciła się koncepcja, aby za zgodą rodziców wykorzystać te embriony do hodowli komórek macierzystych w celu ratowania życia czy zdrowia potomstwa tych ludzi. Ale to zupełnie odrębny problem.

Krzysztof Gilewicz, „Domowy Kościół” Ruchu Światło-Życie: Panie profesorze, jestem ciekaw, co pan sądzi o takim zapłodnieniu pozaustrojowym, gdzie dawcą nasienia jest kompletnie obcy mężczyzna. We mnie samym budzi to poważne wątpliwości moralne.

Janusz Limon: We mnie też. Przyznam jednak, że znam parę małżeńską, w której bezpłodny mężczyzna, widząc że bezdzietność grozi rozpadem małżeństwa, wyraził zgodę na dawcę. Mają piękne dziecko, rodzina została scalona, a oni są bardzo szczęśliwi.

Bogusław Olszonowicz, dziennikarz „Gwiazdy Morza”: W świetle nauki Kościoła każda zapłodniona komórka to już człowiek. Czy więc pana zdaniem desperacja tych, którzy za wszelką cenę chcą mieć własne dziecko, usprawiedliwia fakt zabijania pozostałych embrionów?

Janusz Limon: Mówi pan o świętości życia. Podchodząc w ten sposób do sprawy, rzeczywiście możemy powiedzieć o zabijaniu istnień ludzkich. Zdania teologów chrześcijańskich są jednak w tej kwestii podzielone. Na przykład salezjanin Ford uważa, że pierwszych osiem, szesnaście komórek to jeszcze nie człowiek. Animacja życia jego zdaniem pojawia się w momencie implantacji do ściany macicy. (Norman M. Ford, salezjanin z Australii, jest autorem książki pt. „When did I been?” [1991]; jego stanowisko przytacza obszernie ks. Tadeusz Ślipko, w publikacji pt. „Granice życia” [1994] - przyp. red.). Dlaczego? Z kilku czy kilkunastu pierwszych komórek może wyrosnąć nowotwór nie człowiek. Przy pierwszych podziałach zygoty może dojść do rozpadu i powstaną bliźnięta jednojajowe, a więc jest jeden człowiek, a potem nagle pojawia się dwóch. Stąd pytanie: czy dusza się rozdwoiła? Sam do końca nie wiem, jak jest. W działalności lekarskiej jednak kieruję się swoim sumieniem, etyką i doświadczeniem. Zawsze staram się być adwokatem dziecka, a dla rodziców jestem konsultantem, nie sędzią. Chylę czoło przed adopcyjną decyzją Państwa, jest ona godna szacunku, ale i pamiętajmy, że są ludzie, którzy pragną mieć dziecko ze swego ciała i swojej krwi, a nie inaczej.

Teresa Polakiewicz: My właściwie byliśmy w dobrej sytuacji. Nie było we mnie, jako w kobiecie, aż tak silnej potrzeby urodzenia własnego dziecka. Mam nadzieję, że nawet wtedy, gdyby takie pragnienie nie dawało mi spokoju, nie zdecydowałabym się na zapłodnienie pozaustrojowe. Obawiam się, że moje późniejsze dylematy moralne gnębiłyby mnie do końca życia. Naprawdę jednak współczuję kobietom, które nie mogą urodzić własnego dziecka, a bardzo tego pragną. Mam koleżankę, która od kilkunastu lat się leczy. Jej pragnienie potomstwa jest ogromne. Dwa dni w roku zawsze zalewa się łzami - w Dzień Matki i w Dzień Dziecka. Jeszcze rok temu pragnęła mieć własne dziecko, a adopcja nie wchodziła w grę. Ostatnio sygnalizuje, że chce się ze mną spotkać i porozmawiać o adopcji. Być może podjęła już taką decyzję.

Krzysztof Gilewicz: Niektórzy rodzice adopcyjni nie mówią dzieciom o adopcji, jak jest u Państwa?

Leszek Polakiewicz: My nie mamy takiego problemu. Był moment, że Piotruś i Zuzia zaczęli zagajać: może mamusiu urodziłabyś nam braciszka?

Teresa Polakiewicz: Czekaliśmy na takie pytanie, chcąc dzieciom delikatnie zasugerować, że nie ja je urodziłam. Ucieszyłam się więc tym pytaniem i powiedziałam od razu: ja was nie urodziłam. „A kto?” - chciały wiedzieć. „Inna mama” - odpowiedziałam. „A jak miała na imię?” - dopytywały. Na razie tak dalekiej wiedzy im nie przekazuję. Wiedzą, że nie ja je urodziłam, że nie ja je wykarmiłam - bo też ważne było dla nich, czy trzymałam je przy piersi - i nie dostrzegamy, aby źle to odbierały. Pewnie jeszcze tego nie rozumieją i wydaje im się, że wszystkie dzieci rodzone są przez inne kobiety niż te, które je potem wychowują. Choć ostatnio pytały, czy ich babcia, czyli moja mama, mnie urodziła. Powiedziałam, że tak. Dopytywały czy też wychowywała. Posypały się następne pytania - dlaczego z nimi jest inaczej? Musiałam tłumaczyć, że czasami jest tak, a czasami inaczej. Głupotą byłoby nie mówić dzieciom a adopcji albo odkładać ten moment na później. Od dziewięciu lat bowiem mieszkamy w tym samym miejscu, wszyscy nas na naszym małym osiedlu znają, wszystkie okoliczne dzieci wiedzą, że nasze dzieci pojawiły się nagle.

Leszek Polakiewicz: Zuzia, gdy na podwórku spotykała się z drugą Zuzią z sąsiedztwa, to ta ją witała: „a ja byłam u mojej mamy w brzuszku”.

Teresa Polakiewicz:Oczywistym było więc, że musimy i chcemy powiedzieć dzieciom o adopcji. Kłamstwo ma bardzo krótkie nogi. Im prawda później wyszłaby na jaw, tym byłoby gorzej i dla nas i dla dzieci, które czułyby się oszukiwane.

Nieautoryzowany fragment debaty